czwartek, 31 października 2013

Wody płodowe?

Boję się, ale staram się nie panikować.

CHYBA coś ze mnie wycieka.
Nie są to upławy, bo one mają u mnie kolor żółtawy.
Mocz też nie... Zapach inny.
Skurczów brak, bólu brak.
Płyn. Przezroczysty płyn.
Wody płodowe?
Cztery spore krople na bieliźnie.
Co prawda po skorzystaniu z toalety, ale to nie mocz.
Rozpoznałabym!
Sączące się wody płodowe?
Przecież jeszcze za wcześnie, jeszcze miesiąc!!!
...
Cholera, nie wiem co mam robić...
Wszczynać alarm, czy nie panikować, poleżeć i poobserwować co będzie dalej?
Kładę się i czekam aż teściowa oddzwoni...
A może zadzwonić do lekarza?

A może to tylko upławy? A może...

...

No i znalazłam się dzisiaj w szpitalu na izbie przyjęć.
Najpierw papierologia i pytania.
Później ktg. Nasze pierwsze ktg.
Pół godziny myślenia:
"Jeżeli to wody, to zostanę w szpitalu.
Najpierw leki na rozwinięcie płucek, później
antybiotyki i po dwóch dniach poród - cesarka..."
Ktg wyszło dobrze - skurczów nie ma, serducho ładnie bije.
Następnie badanie ginekologiczne.
Nieprzyjemne i bolesne.
No ale Ph w normie, płynu nie ma, szyjka zamknięta.
Zostałam skierowana na usg.
Płyn owodniowy w porządku, przepływ w porządku.
Mały się jeszcze na świat nie wybiera!
Hurrrra!!!

Wróciłam do domu, choć Pani doktor rozważała zatrzymanie w szpitalu na dobę.
No ale ostatecznie puszczono mnie do domu.
Muszę na siebie mocno uważać i obserwować.
Jakby coś się jednak działo, wtedy wracam na izbę.

Myślałam że się nie denerwowałam.
Starałam się zachować spokój.
Nie panikowałam.
A jednak po powrocie padłam wykończona.
Pewnie ze stresu...

środa, 30 października 2013

"Dobry wieczór, zbieramy na..."

Wieczór. Ciemno, zimno. Ja sama w wielkim domu.
No dobra - nie sama. Jest ze mną Maluch w brzuchu, kot śpiący w składziku na kartonie, oraz ślepawy i głuchawy 13 letni pies staruszek. Mhm, od razu poczułam się bezpieczniej...
Dzwonek do drzwi.
"Otwierać czy nie otwierać?" - zastanawiam się.

Świeci się lampka... Kurde! Nie otwieram i już, udam że nikogo nie ma w domu, a lampka świeci się bo... się świeci! O!
"A jak coś ważnego?" - myślę. Dzwonek nadal dzwoni.
No dobra, dooobra, otworzę... No to szybko... Ubieram kapciochy, puchową kurtałę i lecę.
Dzwonek milknie. No do jasnej ciasnej, toć już idę, idęęęę...
Gości się nie spodziewam, nie mam też w zwyczaju siedzieć w domu w kurtce w pełnej gotowości bo 'a nóż widelec ktoś przyjdzie', także potrzebuję czasu na wsunięcie na się odzienia wierzchniego.
Ale dobra, wychodzę przed dom. Może jeszcze tego kogoś złapię.
Pies - dziadek szczeka. I szczeka, i szczeka, i szczeka. Ale się terytorialny zrobił...
Dobrze, niech broni. Albo chociaż stwarza pozory...
Do bramki wraca się jakaś kobieta i coś do mnie mówi - "Dobry wieczór. Zbieramy na....",
nie słyszę co dalej, pies ujadając bardzo skutecznie zagłusza.
Uciszam i uspokajam psiura i tłumaczę - "Przepraszam nie słyszałam...", więc kobieta powtarza:

- "Zbieramy na..." - na coś tam, coś tam, nie wiem, Pani miała duży problem z dykcją.
No i nie wiem na co zbiera, no nie wiem. Zbieramy? -my? Nie przesłyszało mi się, ale widzę tylko kobietę. Jakaś fundacja? Zbiera na dzieci z domu dziecka? Czy na co zbiera? No ale późny wieczór, Pani żadnej plakietki nie ma, puszki też nie, no i jakaś taka dziwna ta kobieta... Ubrana na ciemno, ciemne, związane w kitkę włosy, sprawna i w sumie nie że jakaś tam zaniedbana...Wyczuwam że oczekuje pieniędzy, wyczuwam że coś jakoś nie tak. A moja intuicja zazwyczaj się nie myli. Ba, ona chyba jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, nigdy się nie pomyliła...
Nie dam! Nie dam, bo po pierwsze nie mam, a po drugie nawet jakbym miała to też bym nie dała.
Nie dałabym bo zbyt wiele razy dawałam... Dawałam pieniądze na jedzenie, a tak na prawdę stawałam się sponsorem menelskiego melanżu. Dawałam jedzenie i z okna pociągu widziałam jak kobieta z dzieckiem wyrzuca mój prowiant do kosza... Dawałam, a później sobie myślałam "No tak... A mi kto da jak ja nie będę miała?". Dawałam złotówkę pod netto, a później myślałam o tym, że to przecież młody, sprawny człowiek był... mógł iść przecież do pracy i sam zarobić, mi pieniądze nie spadają z nieba!... Dawałam, a później słyszałam, że taki żebrak potrafi dziennie wyłudzić wielkie pieniądze, dlatego nie garnie się do pracy, żeruje na innych. Dawałam, a później dowiadywałam się że np. cyganie porywają dzieci lub używają własnych aby wyłudzić kasę, a żeby dzieciaki były grzeczne i słodko spały podają im narkotyki.
Przestałam dawać. Definitywnie. 
Dlatego odpowiedziałam do kobiety - "Proszę Pani, jestem w ciąży, a tylko mąż zarabia, także sama nie mam za bardzo z czego Pani dać". No i w sumie - nie kłamałam. Sama nie zarabiam, a pieniędzy na które mój mąż bardzo ciężko pracuje harując często do późna w nocy nie oddam.  Nie oddam, bo żeby te zasrane pieniądze były codziennie muszę tęsknić za mężem, gdy wychodzi wcześnie rano i wraca późnym wieczorem. Codziennie muszę walczyć z moją paranoją że coś mu się stanie... Codziennie czekam na niego i nigdy nie wiem o której skończy, bo ma 'nienormowany czas pracy'...
Kobieta nic nie odpowiedziała, albo tylko coś burknęła swoim niezrozumiałym głosem i odeszła.
Wróciłam do domu i do mojej tęsknoty za mężem... 

poniedziałek, 28 października 2013

Plan powrotu...

Mam kryzys. Gorszy dzień jak nic. Znowu...

Zaczęło się od snu.
Nie pamiętam dokładnie co mi się śniło... Wiem tylko tyle, że rano, po tym śnie myślałam nad tym, że z jednej strony po tak długiej głodówkowo - cukrzycowej diecie chciałabym zjeść np. ciasto, tonę owoców, kisiel, batonika... No ale z drugiej strony skoro chcę wrócić do daaawnej sylwetki, to o obżeraniu się nie ma mowy... Dieta! Z resztą i tak planuję karmienie piersią, a to samo z siebie wprowadza pewne ograniczenia.

Później myślałam o tym, że muszę kupić trochę słodyczy dla M. do szpitala, w końcu poród trochę trwa, a to tylko mi nie będzie wolno jeść (takie są wymogi w szpitalu - w razie komplikacji i konieczności cięcia ciężarna musi być na czczo). M. wspierając mnie wytrwale, masując obolałe plecy i patrząc na moje porodowe zmagania na pewno zgłodnieje dlatego kupię mu trochę przekąsek, ulubiony napój i zapakuję do torby szpitalnej. Wiem, wiem - w szpitalu są automaty. No ale na pewno M. zrobi się miło jak będzie wiedział że o nim pomyślałam.

Następnie przypomniały mi się słowa położnej mówiące o tym, że większość kobiet po porodzie myśli o tym żeby się porządnie... najeść, w końcu poród to ogromny wysiłek fizyczny, a co za tym idzie wydatek energetyczny (podobno porównywalny z biegiem w 40km maratonie).
No i wtedy przez moment napadła mnie myśl - "Może i dla siebie zapakuję jakieś pyszności do torby? Najlepiej wszystkie niezdrowe i słodkie rzeczy świata...". 
Na szczęście przyszedł głos rozsądku, który przypomniał że karmienie piersią, no i chęć zrzucenia nadprogramowych kilogramów. Dostałam porządnego "strzała" w potylicę od własnego głosu rozsądku. Otrząsnęłam się.
...
Ale nadal jakoś tak dziwnie... Bo z jednej strony po tak długim poście na prawdę chciałabym coś zjeść, coś niedozwolonego, tak dla zdrowia psychicznego, żeby nie zwariować.
Z drugiej strony nie wiem dokładnie jak powinna wyglądać dieta kobiety karmiącej. Każdy mówi co innego... No ogólnie wiem- trzeba jeść, jeść i to zdrowo. No ale niektóre produkty mogą powodować kolki, inne mogą uczulać. W najbliższym otoczeniu mam dwa fronty... Teściowa twierdzi że nie wolno np. cytrusów, kwaśnych potraw (o barszczu i pierogach mogę zapomnieć, a to chyba jedyne potrawy z wigilijnego stołu które lubię), o pomidorówce, naleśnikach i czekoladzie też mogę tylko pomarzyć... Moja mama z kolei uważa, że można jeść wszystko, że jak dziecko będzie miało mieć kolkę to i tak ją będzie miało, niezależnie od diety. W końcu ona będąc w ciąży jadła wszystko - moja siostra się darła, wprowadziła dietę eliminacyjną - siostra nadal się darła...
Kogo słuchać? No chyba najlepiej będzie słuchać swojego instynktu... bo inaczej można zwariować. Instynkt podpowiada, że od razu powinnam stosować restrykcyjną dietę, a dopiero później wprowadzać niektóre potencjalnie źle działające potrawy i produkty. Tylko tak od razu się dowiem co szkodzi Małemu. Bo gdybym jadła wszystko i dopiero później wprowadzała dietę eliminacyjną, wtedy o wiele trudniej byłoby mi ustalić co tak na prawdę zaszkodziło... Co o tym myślicie? Proszę, aby mamy karmiące podzieliły się swoimi doświadczeniami, bo ja na prawdę nie wiem czy dobrze myślę. Nie wiem też jakich jeszcze produktów powinnam się wystrzegać. Wiem tylko, że najlepiej jeść zdrowo, unikać smażonych i ciężkostrawnych potraw, najlepsze będzie gotowane, duszone, pieczone jedzenie. Tyle wiem.

Ponadto:
Dziś odebrałam wiadomość od dalszej znajomej. Nie znamy się zbyt blisko, także otwierałam wiadomość z zaciekawieniem: "Hmm... ciekawe w jakiej sprawie do mnie pisze...". 
Chodziło o analizę składu ciała - pomiar tłuszczu, mięśni, wody, sprawdzenie kondycji, ilość kalorii które powinnam zjadać itd. Znajoma się dopiero uczy, wdraża w temat i ma możliwość przeprowadzenia takich badań za darmo i "tak sobie o mnie pomyślała". A w razie złych wyników otrzymam porady. Ble, ble, ble.
No i niestety koleżanka trafiła na mój kiepski nastrój, dodatkowo trafiła w czuły punkt... Wybuchłam.
Odpisałam tak:
"Cześć! Wybacz, ale jestem w ciąży, także moja analiza składu ciała nie ma sensu. W końcu wiadomo że mój organizm zatrzymuje dużo wody, mam też więcej tłuszczu, przed ciążą duuużo ćwiczyłam ale po 8 miesiącach mięśnie na pewno nie są już w dobrym stanie, kondycja też nijaka w końcu czuję nacisk na przeponę, wszystko mnie boli także sapię nawet gdy wstaje z łóżka no i targam ponad 2 kg Malucha pod sercem, plus płyny, łożysko i resztę ekipy. Co do diety to stosuję dietę dla kobiet w ciąży z cukrzycą, później czeka mnie dieta mam karmiących także rady też na nic mi się zdadzą. Po porodzie też odpada bo nie będę miała czasu, no i analiza nadal nic nie da, bo organizm będzie przechodził istny armagedon hormonalny ;) To że wyglądam tak, a nie inaczej nie wynika z zaniedbania - przed ciążą ćwiczyłam na fitnessie i siłowni 7x w tygodniu czasem po 2-3 godz, jadłam MEGA zdrowo (mam na ten temat sporą wiedzę) a mimo to nie chudłam. Dopiero w ciąży wyszło szydło z worka - ostra niedoczynność tarczycy. Szkoda że wcześniej żaden lekarz na to nie wpadł. No ale nic, myślę że już sobie z tym wszystkim poradzę bo znam mój organizm. Także dziękuję bardzo, ale nie skorzystam. Chociaż uważam że to bardzo fajna sprawa, pół roku przed ciążą na pewno bym skorzystała, bo mocno chciałam schudnąć przed staraniem się o dziecko. No ale myślę że łatwo znajdziesz te 3 osoby. Powodzenia! Pozdrawiam, Paulina".
W odpowiedzi przeczytałam, że koleżanka myślała że ja już urodziłam i że to nie miała być żadna aluzja. No, tak w skrócie... 
No ale ja to jednak odebrałam jako aluzję! Może niepotrzebnie, bezprawnie, bezzasadnie. 
Może za bardzo się uniosłam, może za bardzo naskoczyłam, może napisałam zbyt wiele... Może...
Ale nic na to nie poradzę. 
Gorszy dzień, uderzenie w czuły punkt, no i kryzys związany z dietą cukrzycową - to na prawdę wybuchowa mieszanka.

I tak też mam kiepski humor... 
Wiem, że ważę za dużo. Wiem, że do szczuplutkich nie należę.
Tęsknię za dawną sobą, za sobą sprzed lat. Cholernie tęsknie!
Po dzisiejszym dniu widzę też że jestem mocno przewrażliwiona.
Widzę że muszę coś z tym zrobić. Dla siebie. 
Żeby znów czuć się dobrze. Doskonale. Jak kiedyś.
Tylko że kiedyś nie wiedziałam że jest doskonale...

Muszę to też zrobić dla Malucha. 
Chcę żeby miał fajną, pewną siebie, ładną mamę. 

W głowie tworzy mi się pewien plan. 
Plan powrotu do dawnej sylwetki:
- Wrócę do diety którą stosowałam przed ciążą.
Jest to po prostu zdrowe, racjonalne, regularne żywienie.
- Znów zacznę ćpać sport. Na początku będą to spacery, 
później może ćwiczenia w domu, aż w końcu pewnego dnia
jak Maluch troszkę podrośnie wrócę do klubu fitness.
A może ćwiczenia w domu przyniosą wystarczające rezultaty? 
Zobaczymy...
- Zrobię sobie jeden wyjątkowy dzień w tygodniu. 
Dzień w którym pozwolę sobie na jakąś słodką przyjemność, ale 
nie będzie to dzień obżarstwa. 
Po prostu dzień w którym spełni się jedno z moich kulinarnych życzeń, 
odbiegających od założeń diety.

 
No ale plany planami, założenia założeniami, a jednak boję się że przez tak ubogą, okrojoną dietę jak ta cukrzycowa po porodzie rzucę się na zakazane produkty... Boję się wtedy o reakcje Małego, w końcu nie chcę żeby przeze mnie bolał go brzuszek. Boję się też o to że nie dam rady osiągnąć swojego wagowego celu.
Z drugiej strony wiem, że zdrowy styl życia wszedł mi już dawno w nawyk. W sporcie się zakochałam i czuję że ta miłość może szybko wrócić. A grzeszki? O dziwo nie ciągnie mnie aż tak do słodyczy, słodycze wydają mi się zbyt słodkie... Bardziej marzy mi się większa ilość owoców w diecie, od czasu do czasu jakieś lody, albo pizza.
Także... może nie będzie aż tak źle?

niedziela, 27 października 2013

Misja "Wyprawka"

Ja tak tylko na chwilę :) Takie małe niedzielne ogłoszenie...
Chciałam wspomnieć że na blogu powstała nowa zakładka.
Strona "Wyprawka" na górnym pasku bloga.
Dodałam tam zdjęcia i wypisałam to co mam, a że mam już praktycznie wszystko... ;)
Czyli będzie to spis rzeczy, które uważam za niezbędne w niemowlęcej wyprawce.
Będzie też kilka gadżetów które niezbędne nie są, ale moim zdaniem mocno ułatwiają życie.
Może ta strona Wam się przyda jako inspiracja do komponowania własnej wyprawki.
Ewentualnie przypomni o czymś czego jeszcze nie macie.
A może po prostu miło spędzicie czas oglądając słodkie dziecięce gadżety popijając ulubioną herbatkę :)
W każdym razie zapraszam :)

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie...
Do wyprawki przydałoby mi się jeszcze takie coś:
 Organizer do łóżeczka (tu jest przewijak, ale mi by się przydał do łóżeczka)... 
Macie pomysł gdzie mogłabym coś takiego znaleźć?

A tak baj de łej.
Wczoraj późnym wieczorem byliśmy w szpitalu na porodówce.
Ale spokojnie, spokojnie - jeszcze nie rodzę! ;)
Byliśmy zapoznać się z położną która będzie odbierała mój, no dobra - Nasz poród.
Spędziliśmy tam chyba ze dwie godziny, jak nie dłużej...
Zadaliśmy mnóstwo pytań, otrzymaliśmy równie dużo odpowiedzi.
Jestem bardzo zadowolona ze spotkania.
Pani sympatyczna, mądra i bardzo doświadczona.
A co najważniejsze - ma takie same poglądy odnośnie porodu jak ja.
Będzie dobrze!!! :)

czwartek, 24 października 2013

(Nie)zły dzień.

Byłam u lekarza.
Szyjka w porządku, trochę "miękko" w środku, ale w porządku.
Co to znaczy że miękko? Ktoś mi wyjaśni?
No ale ważne że szyjka zamknięta i daleko.
Jeszcze się Synek na świat nie wybiera.
Ciśnienie w porządku, serduszko Małego w porządku.
Moja waga minus 1,5 kg od zeszłej wizyty. Ach, ta cukrzyca.
Zlecone badania, dużo badań.
M.in tsh, bo może to przez tarczycę się tak niewiarygodnie pocę.
A może po prostu przez hormony i nic się nie da zrobić... Trudno, życie.
Za dwa tygodnie znowu do gina, w międzyczasie badania, a za trzy tygodnie ktg.
Generalnie wizyta bardzo pozytywna, także jest dobrze.
"To będzie udany dzień" - pomyślałam.

Później zakupy.
SH - śpioszko - rompersy dla Syna, para leginsów i dresik dla Matki.
Dla Ojca nic, bo nie było. Przysięgam - nie było. A szukałam wytrwale.
Płyny i chusteczki do demakijażu, oraz bułki i wafelki dla męża (koniecznie!) w Biedronce.
W Rossmanie płyn do zmywarek, tonik, dezodorant i olejek.
Ulubiona wędlinka w mięsnym.
W sklepiku na ryneczku chlebek Marianowski, koncentrat i śmietana
(bo po drodze zapachniało pomidorówką i jakoś tak mi się znowu zachciało...). 
No i cholera jasna tak mało rzeczy, a jednak się uzbierało!!!

Torba typu 'wór zakupowy' ciężka jakbym w niej pół kamieniołomu nosiła.
Do tego torebka - ta większa, kremowa, bo w środku musi mieszkać glukometr, prowiant (jabłko + kanapka), woda mineralna, wielki portfel z wszystkimi kartami świata, karta ciąży, wyniki badań, ze cztery błyszczyki i inne pierdoły.
W małej by się nie zmieściło, no i ta lepiej pasowała do stroju, wiadomo.
Także oczywiście załadowana jak tragarz idę z jęzorem po kostki.
A w głowie straszne wyrzuty sumienia i myśli "Trzymaj się Maluchu, trzymaj się Maluchu".
Nie ma bata - nie będę się telepała autobusami - zamawiam taksówkę. Ma być maksymalnie za 5 min.
Mija 5 min...10 min...15 min... 20... NIC!
No to ja, głupia, obrażona na taksy, niecierpliwa baba wsiadam do autobusu.
Chwila nie minęła dzwoni taksa, że już jest.
"No to fajnie, ale mnie już nie ma, czekałam 20 minut...
Prędzej mi wyjdzie autobusem, dziękuję, do widzenia."

Jadę autobusem, przesiadam się na drugi. Drugiego nie ma.
I nie ma i nie ma i nie ma...
Siedzę na ławce, Maluch wygina się tak, że aż się prostuję.
Kręgosłup boli jak jasny pierun.
Podjeżdża autobus.
Jadę. Mam miejsce. Jest dobrze.
Jeden przystanek, drugi przystanek, trzeci, mój przystanek.
Wysiadam.
I jeszcze ten kawał trzeba przejść z tobołem...
Idę takim tempem, że chyba nawet ślimak by mnie wyprzedził.
No ale już blisko, już coraz bliżej, już moja uliczka.
Jeszcze tylko tym chodniczkiem do końca. Jest dobrze.
I wtedy PLASK.
Wchodzę w wielką, piękną, soczystą, aromatyczną psią KUPĘ.
Nożeszwmodręjeża...
Nienawidzę mieć brudnych butów, nienawidzę psich kup na chodnikach, nienawidzę nienawidzieć...
Mhm, na szczęście...
Szkoda tylko że zapomniałam wysłać lotka.
A mąż prosił, a mąż przypominał. Nożesz...
 
Ale już jestem w domu.
But wyczyszczony, obiad zjedzony, cukier zmierzony.
I teraz leżę i ręką ani nogą nie mogę ruszyć.
I tak będę leżeć. Do końca dnia! O!
Mały się rusza, kot obok zalega, a mi się oczka same zamykają bo w nocy źle spałam.
Nie ma innego wyjścia - ogłaszam drzemkę. Dobranoc!
"Nie budzić. W razie pożaru przenieść w bezpieczne miejsce" 


A jak Wam dzień minął???


środa, 23 października 2013

Przydatne informacje oraz relacja ze szkoły rodzenia.

Pierwsze zajęcia w szkole rodzenia mam już za sobą.
Prowadzi je bardzo mądra i miła Pani, także było warto iść.
Były to pierwsze z dwóch zajęć na które pójdę,
te tematy interesowały mnie najbardziej.
Resztą tematów może się zająć moja teściowa,
ponieważ nie będą już tak (jak by to powiedzieć?)... krępujące.
A wiedza ta sama, bo Pani ze szkoły rodzenia,
to nauczycielka i promotorka mojej teściowej :)
A, no i okazało się, że ja już na prawdę sporo wiem,
do żółtodziobów na pewno nie należę... Ale o tym później ;)

Ogólnie jak było? Całkiem fajnie!!!
Niepotrzebnie się stresowałam!
Zadawałam mnóstwo pytań, najwięcej ze wszystkich.
Aż mi było trochę głupio...
Jak taka kujonka, mądralińska...
No ale dzięki temu dowiedziałam się kilku baardzo istotnych rzeczy.
Podzielę się z Wami tymi informacjami, bo może nie wiecie...
A jak wiecie, to dobrze, tylko sobie utrwalicie ;)
Będzie to zlepek informacji - to co utkwiło mi w pamięci,
będą to informacje, moje wnioski i przemyślenia.
Postaram się je trochę posegregować, ułożyć w logiczną całość.
Jak mi się nie uda to mi wybaczcie.
Po prostu chcę to wszystko jak najszybciej napisać,
żeby o niczym nie zapomnieć, bo skleroza, wiadomo...
Mianowicie...

Kiedy jechać do szpitala?
Do porodu jedziemy, gdy odchodzą wody płodowe, lub gdy skurcze są regularne co 5 min. Nie ma takiej potrzeby, aby jechać wcześniej. W szpitalu niczego nie przyspieszą, szpitalny stres może właśnie wszystko spowolnić. Po co gnać od razu do szpitala, skoro możemy spokojnie zostać w domu, na bezpiecznym, znanym terenie, dopakować potrzebne rzeczy do torby, wykąpać się itd. To znacznie zmniejszy nieprzyjemne odczucia. No chyba że zacznie się sączyć krew (w znacznej ilości), albo zadzieje się coś innego, niepokojącego - wtedy do szpitala, wiadomo.

Jak rozróżnić skurcze przepowiadające od skurczów porodowych?
Skurcze przepowiadające mogą być bardzo podobne do tych porodowych, ponieważ zdarza się że tak samo jak porodowe: są regularne i narastające. Jak zatem rozpoznać czy to poród czy jeszcze nie? Wchodzimy wtedy do wanny z ciepłą wodą (max 37 stopni) - woda odpręża i zmniejsza ból. Po wyjściu z wanny skurcze przepowiadające powinny powoli zanikać lub zniknąć całkowicie, natomiast skurcze porodowe po takiej kąpieli prawdopodobnie przybiorą na sile - czyli poród się zbliża, szykujemy się do szpitala.

Poród rodzinny.
Odnośnie samej idei porodu rodzinnego: to wspaniała sprawa, ale pod warunkiem że obydwie strony tego chcą. W jakichś badaniach przeprowadzonych bodajże w Katowicach wykazano, że mężczyźni idą do porodu z żoną, ponieważ a) jest taka moda - "kolega rodził z żoną, drugi kolega rodził z żoną, to i ja pójdę!". b) żona kazała/wymaga... No ale myślę że nieważne z jakiego powodu partner jest na sali porodowej. Ważne że jest. Możliwe że boi się niewiadomej, nie wie czego oczekiwać - ma do tego prawo. Powinien jednak pamiętać, że jego partnerka także się boi i potrzebuje wsparcia. Poza tym myślę, że większość facetów gdy przychodzi co do czego, to decyzje o uczestnictwie w porodzie uważa za najlepszą w swoim życiu. Sytuacja wygląda nieco inaczej, gdy partner należy do wrażliwców którzy np. źle znoszą widok krwi itd - w takim wypadku jednak lepiej gdy mężczyzna zostanie przed salą ;) A plusy porodu rodzinnego? Oj jest ich wiele! Od poczucia bezpieczeństwa u ciężarnej, po nieocenione wsparcie psychiczne przy porodzie, zaciśnięcie więzi ojca z dzieckiem i wiele wiele innych...
Myślę że warto partnera wyedukować, albo chociaż przygotować do porodu opowiadając jak prawdopodobnie wszystko będzie wyglądało. Warto też wybrać się z partnerem na zwiedzanie porodówki. Wiedza to najlepszy sposób na oswojenie się z nową sytuacją.

Jeżeli planujecie poród rodzinny, to: warto zabrać dla męża lub innej osoby towarzyszącej osobną torbę z jedzeniem, piciem, lekkim ubraniem na przebranie (w szpitalu jest gorąco!), klapki, oraz specjalną odzieżą ochronną, taką szpitalną.
Odzież szpitalną (koszulkę i spodnie, ewentualnie kapciochy szpitalne jeśli nie bierzemy papcioszków z domu) warto kupić w aptece, bo wychodzi o wiele taniej niż ta odzież ze szpitalnego automatu.

Naturalne metody zapobiegające pęknięciu lub konieczności nacinania krocza.
Aby ułatwić sobie poród i zabezpieczyć się przed ewentualnym pęknięciem krocza warto:
- Jeść (lub pić) siemię lniane, które korzystnie wpływa na błony śluzowe m.in macicy, może przyspieszać akcje skurczowe i poród, zapobiega zaparciom.
- Pić herbatkę z liści malin (wzmacnia mięśnie macicy, zapobiega konieczności nacinania krocza).
ALE UWAGA: to wszystko dopiero na dwa-trzy tygodnie przed porodem, nie wcześniej, żeby nie spowodować przedwczesnego porodu.
- Podobno na rozciągliwość krocza korzystny wpływ ma także napar z kawy parzochy. Wacik nasączony naparem należy przykładać do krocza (między odbytem, a pochwą) i zostawiać na ok 20 min dziennie. Z tym że tę czynność rozpoczynamy wykonywać na dwa tygodnie przed porodem, nie wcześniej.

Ciekawe sposoby, prawda??? Zamierzam korzystać!!!

- Jest także pewne urządzenie, coś w rodzaju gruszki którą się wkłada do pochwy, pompuje i wyciąga gdy poczuje się dyskomfort. Z każdym dniem pompuje się coraz bardziej i bardziej i tak też krocze jest rozciągane i "trenowane". Podobno bardzo skuteczna metoda, na prawdę zapobiega pęknięciom i nacięciom. Nie wiem, nie stosowałam. I nie zamierzam... No ale jeżeli ktoś się jednak decyduje to proszę bardzo. Koszt to ok 300-400 zł. Niestety nie pamiętam nazwy tego produktu, musiałybyście zagłębić się bardziej w temat, ja się nie zagłębiałam, wiedziałam że to nie dla mnie...

A co jeżeli nacięcie krocza będzie jednak konieczne?
Wczoraj doszłam do wniosku że ja na prawdę nie boję się porodu... Owszem, boję się komplikacji, tego czy z Małym będzie wszystko w porządku. No ale bólu na pewno się nie boję. Wiem, że dam radę! Jedyne co mnie przeraża to myśl "No dobra... A co będzie dalej?". Przerażała mnie myśl o nacięciu krocza, o ranie, o zmęczeniu, o tym że będę jak kaleka, a przecież ktoś musi się zajmować nowo narodzonym dzieckiem.
Okazało się oczywiście że strach ma wielkie oczy i że wszystkiemu jest winna niewiedza.
Dowiedziałam się, że nacięcie krocza wcale nie jest takie straszne. To niewielka rana (mało ran miałam w ciągu życia? mało blizn mam na ciele?), nacięcia dokonuje się w znieczuleniu miejscowym czyli na prawdę nic się nie czuje, zakładane są szwy które same się rozpuszczają w ciągu paru dni, a jedyne co się czuje to delikatny dyskomfort i uczucie ciągnięcia. Czego się bać? No czego? No może tego, że po porodzie tam na dole nie będzie już tak samo jak "przed". Tego mogą bać się mężczyźni oraz kobiety które chcą swoim mężczyznom dogodzić. Tego i ja się obawiałam. No ale... okazuje się, że tu też nie ma się czego bać. Jak to M. zażartował "Jeden szew więcej i będzie dobrze" - ale się wtedy uśmiałam, ucieszyłam się że ma luźne podejście do tematu. Tak na prawdę jeden szew więcej nie będzie potrzebny. Skoro macica rozciągnęła się do takich rozmiarów, to i skurczenie nie sprawi jej żadnego problemu (jaki ten ludzki organizm jest niesamowity!!!). Z resztą wiele kobiet przede mną rodziło i jakoś nie narzekają, nadal prowadzą bogate życie intymne. Słyszałam nawet opowieści w których "po" było jeszcze lepiej niż "przed". Wspominając sex "w trakcie", w pierwszym i drugim trymestrze stwierdzam, że to na prawdę bardzo możliwe że będzie jeszcze lepiej. W końcu "przed" myślałam że lepiej być nie może... a jednak! Oczywiście dolne części ciała będą potrzebowały czasu na dojście do siebie, w końcu coś co zmieniało się przez 9 miesięcy nie wróci do siebie w dwa dni (tak samo jest z po ciążowym brzuchem - macica potrzebuje czasu na obkurczenie). No ale pocieszająca jest myśl że po porodzie nie zostanę skazana na dożywotnią studnię między nogami. Jest dobrze... będzie dobrze :)   


Ból porodowy. 
W naszej świadomości utarła się myśl, że poród to coś złego, strasznego i bolesnego. Tymczasem poród wcale nie musi być bolesny! Podobno tylko 20% kobiet uznaje ból porodowy za coś nie do wytrzymania (a jednak wytrzymują, nie wyskoczyły przez okno z bólu, w końcu o tym opowiadają!), 20% uznaje poród za całkowicie bezbolesny, a aż 60% mówi, że poród był bolesny, ale spokojnie do wytrzymania. Więc skąd to przeświadczenie, że poród boli, że musi boleć i już? Bierzemy je z filmów i tysiąca relacji z kiepskich porodów, które krążą między ludźmi. Jest na prawdę wiele kobiet, które doskonale zniosły poród, urodziły szybko i bezproblemowo, z tym że od nich rzadko słyszymy relacje z porodu. O swoim porodzie mówią najczęściej te kobiety, które miały wiele komplikacji, odczuwały ból i przeżyły porodowy koszmar. Dlaczego tak się dzieje? To proste! Kobiety które mają za sobą lekki poród szybko o tym zapominają, nic takiego się nie wydarzyło także nie ma o czym gadać. Z kolei te osoby które przeżyły traumę podczas porodu o wiele dłużej go przeżywają, czują potrzebę wygadania się i stąd po świecie krążą opowieści dziwnej treści. Z resztą jeżeli poród na prawdę byłby tak bolesny, że aż nie do wytrzymania, to żadna kobieta na świecie nie decydowałaby się na drugie dziecko. A przecież jest wiele wielodzietnych rodzin ;)
Oczywiście wiele zależy od indywidualnego prógu bólu, od potencjalnych komplikacji. Na szczęście istnieją metody zmniejszania bólu porodowego.


Jak zmniejszyć bóle porodowe?
Warto zapoznać się z porodówką, pogłębiać swoją wiedzę na temat porodu, ponieważ jak wiadomo: boimy się tego czego nie znamy, lęk nakręca ból, ból nakręca lęk i powstaje nam błędne koło. Dobrymi znieczulaczami są: masaż pleców (jeżeli bolą podczas porodu), obecność męża (czujemy się bezpiecznie, zajmujemy się rozmową = zapominamy o bólu), ciepła kąpiel lub prysznic, pilne słuchanie położnej i stosowanie się do jej zaleceń (jej także zależy aby poród przebiegał szybko i bezproblemowo).
W literaturze podaje się, że poród może trwać nawet do 16 godzin. Jednak w większości są to przestarzałe dane opierające się na porodach podczas których ciężarna przez cały okres porodu leżała gapiąc się w sufit. Czasy się zmieniły. Aktualnie szpitale dysponują wieloma sprzętami, które znacznie przyspieszają i ułatwiają poród. Także warto korzystać z takich akcesoriów jak wanny, prysznice, piłki, worki sako... Siedzenie na piłce sprawia, że miednica się rozszerza, z kolei delikatne podskakiwanie na piłce może ułatwić dziecku przejście przez kanał rodny, czyli to wielkie ułatwienie. Leżąc na worku sako ogrzewamy dolne partie pleców, a ciepło uśmierza ból. Kąpiel lub nawet cały poród w wannie skutecznie zmniejsza ból, odpręża, relaksuje. Prysznic ma to samo zadanie, dodatkowo wodą można wykonać masaż obolałych części pleców.
A co jeżeli te metody nie działają, ponieważ mamy niski próg bólu i na prawdę mamy ochotę wyskoczyć przez okno? Wtedy z pomocą przychodzą różnego rodzaju znieczulenia :) Są środki uśmierzające ból, gazy rozweselające, kroplówki z lekiem gdzie pacjentka sama dozuje znieczulenie gdy tego potrzebuje, jest znieczulenie zewnętrzoponowe... Metod jest wiele. Wszystko co musimy zrobić to tylko wybrać szpital z interesującą nas metodą znieczulenia. Z tym że moim zdaniem nie warto decydować się na znieczulenie od razu. W końcu nawet jeszcze nie wiemy czy poród będzie nas w ogóle bolał! Po co od razu ingerować w coś naturalnego? Po znieczulenie powinno się sięgać w razie bezwzględnej konieczności. No ale to tylko moje zdanie...

Kontakt "skóra do skóry" - dlaczego to takie ważne i jakie są tego korzyści.
Korzyści jest pełno, aż nie wiem od czego zacząć... Może pominę te oczywiste takie jak zaciśnięcie więzi z Maleństwem itd.
Położenie dziecka na brzuch lub klatkę piersiową mamy jest bardzo ważne ze względu na to, że w taki sposób dziecko nabywa florę bakteryjną mamy, nabywa odporności. Pamiętajmy że poród jest ważnym wydarzeniem nie tylko dla nas, ale także dla naszego dziecka. Bliski kontakt z mamą - możliwość poczucia ciepła ciała mamy, zapachu jej ciała - uspokoi, da Maleństwu poczucie bezpieczeństwa. Po jakimś czasie Maleństwo automatycznie zacznie pełznąć do piersi zachęcone zapachem. To doskonały moment na pierwsze przystawienie dziecka do piersi. Dzięki temu u dziecka uaktywni się i wzmocni odruch ssania, piersi dostaną sygnał do produkcji mleka, a dzięki wydzielonym hormonom macica zacznie się kurczyć, co zabezpieczy mamę przed ewentualnym krwotokiem. Same plusy!
Dla mnie ten pierwszy kontakt to coś o czym marzę i myślę od dawna... Niezwykłe, psychiczne przeżycie.

Mama i dziecko mają prawo do dwugodzinnego kontaktu skóra do skóry. Niestety nie wszystkie szpitale tego przestrzegają. W szpitalach należących do fundacji "rodzić po ludzku" nie powinno być z tym żadnego problemu. Nie wiem jak jest w innych szpitalach. Ale myślę że warto się uprzeć... Oczywiście tylko w sytuacji gdy dziecko jest całkowicie zdrowe, zdrowiu i życiu mamy i dziecka nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.W moim szpitalu podobno pozwalają na 15 min. kontakt. Już miałam się buntować, już zapowiadałam, że w takim razie będą mieli ze mną niezłe przeboje w tym szpitalu, gdy nagle dowiedziałam się o czymś związanym z cukrzycą... Napiszę o tym niżej.

Położna się należy...
 Dowiedziałam się bardzo ciekawej rzeczy. Otóż: każdy lekarz prowadzący ciążę ma obowiązek skierowania ciężarnej do położnej, która nieodpłatnie przygotuje do porodu, połogu i opieki nad dzieckiem. Jest to zapewnione bodajże w ustawie 1110 z 2004 roku. Niestety... praktycznie żaden lekarz nie przekierowuje ciężarnych. Dlatego idea Szkół Rodzenia ma się tak dobrze... A wiadomo - nie dla każdego znajdzie się miejsce w bezpłatnej szkole, nie każdego stać na odpłatne zajęcia, no i nie w każdym mieście istnieje szkoła rodzenia. Myślę że to wszystko ma jakieś drugie dno, że coś więcej się za tym kryje niż tylko "przeoczenie" lekarzy... No ale nie wiem dokładnie co...

Mały przerywnik:
 Słucham tego utworu, tylko tego. Zapętliłam i słucham w kółko.
Może też go lubicie, tak jak ja?
A może nie lubicie wcale?
Jak nie lubicie, to nie słuchajcie.

No i czas na te mniej pozytywne rzeczy:

Cukrzyca, a poród.
Gdy pytałam diabetologa o możliwe komplikacje przy porodzie powiedział, że nie ma żadnych. Domyśliłam się, że ze względu na dobre wyniki nie muszę się po prostu martwić.
Okazało się jednak, że nawet jeśli nie będzie żadnych komplikacji, to i tak znajdzie się kilka negatywnych aspektów cukrzycy ciążowej.
Zapewne nie znam wszystkich aspektów, dowiem się o nich już na miejscu. Wiem jednak że "Pani z cukrzycą może zapomnieć o porodzie w wodzie". Nie wiem dlaczego, ale powody zapewne muszą być istotne.
Ale to pikuś!
Najbardziej martwi mnie to, że przy cukrzycy ciążowej nie ma szans na dwugodzinny kontakt "skóra do skóry". Maluch będzie musiał być dosyć wcześnie zabrany na badania. Jestem załamana... Tak bardzo o tym marzyłam! Maluch będzie mógł być pozostawiony na moim brzuchu tylko do momentu przecięcia pępowiny. Na szczęście z tego co wiem w 'moim' szpitalu badania zostaną wykonane przy mnie. O tyle dobrze.
Ech... kiepska towarzyszka z tej cukrzycy... Przyjaciółka z niej żadna!
Z resztą już ustaliliśmy, że jak będą jednak chcieli zabrać gdzieś Małego na badania, to M. pójdzie razem z nim. Sam zapytał czy będzie mógł iść z synkiem na badania. Uważam to za świetny pomysł! 

To chyba wszystko czego się dowiedziałam,
znaczy wszystko z tych mocno istotnych i ciekawych rzeczy. 
Także mogę powiedzieć, że zajęcia były na prawdę przydatne.
A grupa? Grupa mała, troszkę dziwna, ale generalnie pozytywna.
Co prawda żadnej znajomości nie zawarłam, ale było dosyć sympatycznie.

Po zajęciach teoretycznych były ćwiczenia fizyczne.
Jednak ja zostałam zatrzymana przez Promotorkę teściowej.
Miałam się nauczyć oddychania podczas porodu, na tym mi bardzo zależało.
Okazało się że umiem oddychać przeponą, sama się nauczyłam,
ćwiczyłam w domu i te ćwiczenia nie poszły na marne.
Muszę jedynie wybrać sposób "sapania" podczas końcóweczki porodu
(między 8, a 10 cm rozwarcia, kiedy to jest podobno najciężej).
Mam do wyboru: sapanie jak zmęczony mops, sapanie jak na amerykańskich filmach lub
sapanie niczym zdmuchiwanie świeczki z odległości 30 cm.
Wybiorę ten który będzie mi przychodził najłatwiej.
I na tym lekcja oddychania się zakończyła, bo czego Pani ma mnie uczyć, skoro
ja umiem i wiem o co chodzi? No to pobiegłam na ćwiczenia fizyczne.

Okazało się że najpierw musimy wysłuchać monologu o pieluchach wielorazowych.
Tu oczywiście też zadawałam pytania... I nadal nic mi się nie wyjaśniło - nadal mam
mieszane uczucia co do pieluch wielorazowych... Ale nieważne.

A ćwiczenia? Rozciąganie, wzmacnianie dna miednicy,
trochę na mięśnie kegla i inne takie.
No generalnie zajęcia z piłką, matą i partnerem.
Szkoda tylko że nie miałam partnera... :(
M. się nie wyrobił z pracy...
W trakcie zajęć nadal miałam nadzieję, że przyjedzie.
Napisałam mu smsa gdzie i w jakiej sali są zajęcia, że są panowie, że wszyscy są parami.
Otrzymałam odpowiedź "A ja mam szefa ch** i jesteś sama. kocham Cię".

Jak zmienialiśmy salę to nadal miałam nadzieję.
Napisałam smsa, że zmieniamy salę i że zaraz tam będę tylko Pani nauczy mnie oddychania.
Na samych ćwiczeniach nie miałam już nadziei.
Wiedziałam że nie przyjedzie, nie wyrobi się.
W końcu właśnie w ten dzień musieli skończyć jedną budowę,
żeby zacząć następną.
Ćwiczyłam z instruktorką.
I było mi strasznie wstyd, bo byłam cała spocona.
Ostatnio pocę się jak nie wiem co... Nie wiem czemu...
A w tym oto momencie pocą mi się oczy..
Płaczę i użalam się nad sobą.
Ale spoko, to hormony, zaraz się ogarnę.
Wczoraj nie robiłam M. wyrzutów, nie gniewałam się.
Wsiadłam po prostu do zaparkowanego samochodu i opowiadałam jak było.
Widziałam że M. był smutny i żałował że nie mógł być ze mną.
Nie chciałam go (i siebie) dodatkowo dobijać.

niedziela, 20 października 2013

Nie ogarniam!!!

Dziś troszkę się posprzeczałam z teściową.
Właściwie to była wymiana zdań, a nie kłótnia.
Ale nerwy były. I oczywiście teraz cała sprawa mnie męczy...
A powód? Głupi, jak zwykle.
Otóż: moja teściowa cały czas zawyża tydzień ciąży w którym jestem.
I tłumaczę, tłumaczę, tłumaczę. NIC!
Aż w końcu sama zgłupiałam...

Ale od początku...

Ostatnia miesiączka: 26.02.2013.
Termin porodu na karcie ciąży: 28.11.2013.
Jak byk napisane że to termin według usg.
Z tego co pamiętam - tego pierwszego usg.
[Przyjmuje się że wtedy - w pierwszych tygodniach
najdokładniej można określić termin spodziewanego porodu.]

W kalendarzu w telefonie mam pozaznaczane tygodnie
według tego jak Pani doktor liczy wiek mojej ciąży.
Ale teściowa NIE. Nie wierzy! No NIE WIERZY!
I nadal ciągle zawyża.
I każe mi liczyć od 28.11 jako od 40 tygodnia.
Nie rozumie, że to termin według usg, a nie Ostatniej Miesiączki.
Na pierwszym USG Mały był większy "o tydzień" niż wskazywałaby na to OM.
[Ja osobiście podejrzewam, że owulacja mi się wtedy odrobinkę przyspieszyła,
dlatego Mały faktycznie może być trochę "starszy" niż wskazywałaby na to OM.]
No i stąd termin 28.11, czyli... Pani doktor przewidywała,
że Mały wykluje się teoretycznie w 39 tygodniu ciąży.

Teściowa nadal NIE WIERZY, dlatego dziś doszło do konfrontacji.
Ja mówię że 33 tydzień się kończy,
teściowa wskazuje na 34 czy nawet 35 tc.
I wścieka się na mnie że upieram się przy swoim
(a właściwie nie przy swoim, a przy tym co wiem od lekarki).
I wścieka się, że podważam jej zdanie,
a przecież to ona jest położną z X letnim stażem.

Dostaję do ręki kółko do liczenia wieku ciąży.
No to proszę bardzo - LICZĘ!
Pierwszy dzień ostatniej miesiączki? 26.02.2013.
Przewidywany termin porodu? 03.12.2013.
Mówiłam?! Mówiłam!!!

28.11 to termin według USG.
Według OM byłby 03.12.
Czyli dobrze liczę!
Mój mądry kalendarz w moim mądrym telefonie nie kłamie.
W dniu dzisiejszym według OM jestem w 33 tygodniu i 5 dniu ciąży.
Ale przewidywany termin porodu przypada na 39 tydzień i 2 dzień.
Czyli 28.11.2013. Skończyłam, dziękuję.

No i teraz nie wiem która data będzie bliższa prawdy...
Która jest bardziej wiarygodna...
Wydaje mi się że termin według USG.
Intuicja moocno mi podpowiada (a zazwyczaj mnie nie zawodzi),
że do zapłodnienia doszło wcześniej.
Dlatego termin według usg wydaje się być bliższy prawdy.
No ale w czwartek mam wizytę - zapytam Pani doktor...

Oczywiście i tak nie ma pewności kiedy nastąpi poród.
Nie wiadomo kiedy Mały Wojownik zechce łaskawie wyjść ;)
A dwa czy nawet trzy tygodnie w tą czy w tamtą to nadal termin...
No ale jednak wolałabym wiedzieć kiedy dokładnie przekroczę 35 tydzień
i ewentualny wcześniejszy poród będzie mniej ryzykowny, mniej niebezpieczny.
[Do 35 tygodnia ciąży płuca dziecka mogą być niedostatecznie wykształcone,
dlatego lepiej urodzić już po tym terminie.]

Jasne że chciałabym wiedzieć czy Maluch urodzi się pod koniec listopada, czy też
postanowi uraczyć Nas swoją obecnością raczej bliżej mikołajków ;)
No ale chodzi mi głównie o to, aby wiedzieć który jest tydzień,
żeby mocniej uważać na siebie i spokojnie dotrwać do tych bezpiecznych tygodni.

A teściowa? Chyba nadal nie zrozumiała o co mi chodzi.
Wyszło na to, że jestem pyskata, zarozumiała i uparta jak osioł.
A ja tylko trzymałam się tego co obliczała Pani doktor.
Nie chciałam podważać niczyjego autorytetu i wiedzy,
chciałam tylko wiedzieć jak mam w końcu liczyć tygodnie mojej ciąży.
Chciałam dobrze, a wyszło... :(



PS. PRZYPOMINAM O ROZDANIU!!! JUTRO OSTATNI DZIEŃ, POJUTRZE WYNIKI!!! Wygrają dwie osoby!!! Do każdej paczuszki dorzucę małą niespodziankę :) 
Odnośnik do rozdania w prawym górnym rogu ;)

piątek, 18 października 2013

Coraz bliżej poród, coooraz bliżej poród...

Podczas dzisiejszej wyprawy do zoologicznego uświadomiłam sobie coś...
Coś co niby wiedziałam, ale jak widać jednak nie do końca.
Dotarło do mnie, że poród coraz bliżej... 

Przed wyjściem z domu spadła na mnie myśl: "Może być tak, że następnym razem do zoologicznego będą sunęła z wózkiem...". Zamknęłam drzwi, wyruszam w drogę. Idę i myślę, i myślę...
Postanowiłam, że powiem Olce (zaprzyjaźnionej ekspedientce z zoologicznego) do jakich wniosków doszłam, tak, żeby się nie martwiła jak mnie dłuższy czas nie będzie.
Wchodzę. I na wstępie słyszę:
- "O jesteś! Tak o Tobie dzisiaj myślałam... że Ty teraz w każdej chwili możesz urodzić! Że może nawet już urodziłaś, a ja o tym nie wiem...".
- "No jak widać jeszcze jestem w dwupaku" (No i masz Ci los! Nie tylko do mnie dotarło że niedługo Mały może się wykluć! Czyli to jednak prawda...).
A dalej godzinne pogaduchy wśród karm, misek, posłanek i ubranek dla yorków...
Pewnie mogłybyśmy tak gadać do wieczora, ale przed 14stą musiałam się zbierać, w końcu pora obiadowa.
Na odchodne zastanawiałyśmy się jeszcze czy następnym razem przyjadę gablotą mojego syna, czy może jeszcze nie... No, zobaczymy.

Oczywiście nie wyszłam z pustymi rękami - drogą kupna nabyłam furminator (szczotkę) dla kota. 
Wczoraj M. strzelił lekkiego focha, że wyskakuje z pomysłem na szczotkę za 66 zł, ale rano coś mu się odmieniło i wyraził zgodę na zakup. Nie wiem tylko co go tak na prawdę przekonało: wszędobylskie latające po domu pikle futra, to że uznałam że lepiej zainwestować raz, a dobrze (zamiast kilkukrotnie marnować kasę na badziewia), czy może to, że oznajmiłam: "ok, szczotki nie będzie, ale to Ty Kochanie będziesz co chwilę odkurzał". Nieważne, ważne że jestem bardzo szczęśliwą posiadaczką szczoty dla kota która podobno ma odmienić moje życie... Zapewne dziś będziemy ją testować.. :)
No to mała reklama...
Mam nadzieję że ta szczota na prawdę działa, bo już serio nie wyrabiam - kocie kłaki opanowały Nasz dom, wszędzie latają całe zgraje kociego futra, gdyby je pozbierać do kupy, to chyba można by było ulepić całego, pełnowymiarowego kota. Już ze trzy razy groziłam Zenkowi, że jak tak dalej pójdzie, to na przyszłe wakacje ogolimy go na łyso... Ok, koniec reklamy... Jeżeli któraś z Was tak jak ja jest posiadaczką wesołej, gubiącej kłaki kulki futra i chciałaby wiedzieć czy furminator działa - niech pisze w komentarzach. Jak wypróbujemy, to wyrażę swoją opinię :)
Oto nasza Kochana, śpiąca kulka futra :)

A co do moich przemyśleń o zbliżającym się porodzie... Wracając do domu nadal myślałam... I tak się nakręciłam, że to może być już niedługo, już za chwilę, że... wpadłam w szał sprzątania. Podłoga, szafki, blaty, parapety, kwiaty, meble, lustra...  
Czyżby ostatni etap syndromu wicia gniazda? 
Jak było u Was - miałyście jakieś przeczucia, olśnienia niedługo przed porodem, czy nie czułyście zupełnie nic?


czwartek, 17 października 2013

Małe przyjemności, a ile radości :)

Cześć Kobitki!
Szaro buro i ponuro, deszcz leje, pogoda nie rozpieszcza.
A ciul z pogodą! Sama się rozpieszczę!
I tak też siedzę wygodnie, piszę bloga i piję swoją ukochaną Inkę :)

Acha, miałam dodać drugie zdjęcie z sesji MamaStudio i zapomniałam (wspominałam już, że skleroza to moje drugie imię?). Ale lepiej późno niż wcale... No to dodaję fotkę:
Tak, to ja - brzuchasta przyszła mama w całej swej słoniowatej okazałości
Dorobić płetwy i byłoby "wracaj do wody wielorybku"...


A wczoraj...? Wczoraj było na prawdę wspaniale!
Zdaję relacje dopiero dzisiaj, bo po całym dniu padałam na ryjek: od 9 do 17 poza domem.
To chyba mój rekord. No i ile wrażeń...

Rano wizyta u diabetologa. Z cukrami nie ma tragedii, jeżeli unormuję poranne cukry to insuliny nie będzie i kolejna wizyta 6 tygodni po porodzie. A że już troszkę wiem co i jak, to też daję sobie radę z cukrami na czczo. Ufff... Lekarza zastanawiał mój jeden bardzo wysoki pomiar. Przyznałam się bez bicia co żem zjadła. Dodałam że to nieumyślnie i że później miałam wielkie wyrzuty sumienia także ochrzanu nie potrzebuję. Wygadane ze mnie dziewczę, jak zawsze. "Pyskate to" - jak to babcia zwykła mówić na mnie i moją najdroższą kuzynkę. Doktór odpuścił.
Z tych mniej pozytywnych stron wizyty: lekarz próbował zażartować coś o drugiej wpadce, ale gdy się zorientowałam że nie chodzi mu o cukry tylko o mojego synka, to mocno się wkurzyłam, dałam jasno do zrozumienia że nie była to żadna wpadka i że nie życzę sobie takich głupich żartów... Żartowniś się znalazł... Więcej słów mi się na język nasuwa, ale są niecenzuralne, także ten, tego... Coraz bardziej mnie wkurza ten lekarz!

Po wizycie udałam się do centrum - zwiedziłam Smyka, żeby rzucić okiem, czy tam zapuścić jakiegoś żurawia co tam w ogóle mają (nic mnie nie urzekło...).
Później zahaczyłam o Avon.
Zaszłam też do Superpharm'a porównać ceny pieluch w sklepie z tymi w Internecie. Bo tak się z M. zastanawialiśmy czy może lepiej zamawiać... No i tu muszę się z Wami podzielić tym co odkryłam - lepiej szukać promocji w sklepach i nie płacić za przesyłkę, niż zamawiać z Neta ;)
A już najbardziej się opłaca to co moja teściowa knuje - zrobienie tzw. Baby Shower i zapowiedzenie, że prezentami mają być takie_a_takie pampersy, bo wszystko inne już mamy i to w dużych ilościach :D

Ale dobra, wracam do tego co wczoraj...

Później tup tup tup do kawiarni z przyjaciółką. Na miejscu okazało się, że mają awarię ekspresu i że dysponują tylko herbatą. No i wyszło na moje, bo i tak nie zamierzałam pić kawy! Także plotkowałyśmy przy gorącej herbacie :) Ale to nieważne! Nieważne gdzie i przy czym, ważne z kim!!!

Nie mogłyśmy się nagadać, rozmowom nie było końca... Aż tu nagle zrobiła się czternasta. Pora na obiad! Poleciałyśmy do galerii handlowej. Zamówiłyśmy, zjadłyśmy (cukier po godzinie ok :D) iiiiii...
NA ZAKUPY!
Nie kupiłam wiele, w końcu po pierwsze: Tryb Oszczędnościowy (wkrótce wyjaśnię o co chodzi), po drugie nie czułam jakiejś wielkiej zakupowej 'szajby' i przymusu kupowania. Już pisałam na blogu o tym, że przez ciążę poprzestawiało mi się w głowie... I to chyba na stałe. No i dopsz!

Kupiłam tylko:
  •  farbę do włosów - tak, sama farbuję sobie włosy, nie ufam fryzjerom, bo zbyt wiele razy przejechałam się na ich usługach, oj długo by opowiadać...
  • żel pod prysznic z Yves Rocher z wyciągiem z orzechów Macadamia - skład nie urzeka, ale zapach... ACHHH! Miałam już dość hipoalergicznych albo dziecięcych kosmetyków pachnących niczym... Zapragnęłam trochę zapachowej rozpusty ;) Do żelu otrzymałam mój ukochany olejek do kąpieli (tutaj skład o wiele lepszy) z olejkiem arganowym gratis czyli cel osiągnięty ;) Jestem happy!
  •  paski do glukometru... Jak dobrze że są refundowane i płacę tylko 30% wartości... Gdyby nie to, to o zgrozo...
  •  moją ulubioną odżywkę do włosów którą moje włosy uwielbiają. Odżywka nie pozowała do zdjęcia, bo o niej zapomniałam, no ale chodzi mi o Garnier z karite i avocado, chyba wiecie o którą chodzi, co? Dobra, a śmiesznie tania, no i dorwałam ją w promocyjnej cenie 6,49 zł, także już w ogóle szaleństwo!
  • inkę karmelową moją ukochaną, no bo jakże mogłoby jej zabraknąć? :)
  • no i żel pod prysznic dla M. i lakiery z Avonu. Kolory na zdjęciu są przekłamane, ale powiem tylko że ten mambo melon to mój nr one wśród lakierów. Co prawda kolorki letnie, no ale kto mi zabroni tej jesieni przemycić odrobinę lata na paznokciach... ;)
i... to chyba wszystko :)



Tak niewiele, a ile radości! Na prawdę nauczyłam się doceniać małe przyjemności...

Jak widać spełnianie mojego zamierzenia (Akcja zadbana mama) idzie mi na prawdę świetnie!
Miałam dzień dla siebie, małe przyjemności też były, obiad na dwa dni zrobiłam dzisiaj (wczoraj jadłam na mieście), dzień piękności robię dosyć regularnie. Po spotkaniu z przyjaciółką, wyjściu do ludzi, zwiedzaniu miasta czułam się świetnie, naładowałam swoje wewnętrzne baterie, także psychicznie też jestem spełniona! BOSSSKO!

To był na prawdę udany dzień :) Oby jak najwięcej takich dni... :)

A jak Wam minęły ostatnie dni? :)
Mam nadzieję że wspaniale!!!

poniedziałek, 14 października 2013

Jak to jest z młodymi ojcami??? (RATUNKU, POMÓŻCIE!!!)

 Po ostatnim poście, a właściwie po komentarzach do ostatniego postu jeszcze bardziej doceniłam moc blogosfery, doceniłam Was moje Kobitki!!!
Dziękuję Kochane za wspaniałe wpisy, za słowa otuchy, za wyjaśnienie jak to było w Waszym przypadku, za podzielenie się swoimi doświadczeniami i odczuciami. Jesteście Wielkie!!! Dziękuję !!!

Niestety dziś powstał nowy problem... Właściwie to nie powstał dziś - już wcześniej kłębił się gdzieś między uszami, ale dopiero dzisiaj do mnie dotarł w całej swej przebrzydłej okazałości.

Otóż... Jak to jest z młodymi ojcami??? 


No ale zacznę od początku, bo inaczej zamotam się w zeznaniach i nic nie zrozumiecie...
Żeby zrozumieć o co mi chodzi musicie mieć troszkę szerszy obraz sytuacji.
To zaczynam:

M. od dawna przejawiał nadprzyrodzone zdolności w komunikowaniu się z dziećmi. Widziałam jak na nie patrzył, jaki ma do nich stosunek, jak wspaniałe miał do nich podejście. Od razu łapał kontakt praktycznie z każdym Maluchem - bawił się, wygłupiał, przyciągał dzieci i wcale mu to nie przeszkadzało. W oczach pociech naszych znajomych M. jest wujkiem z którym zawsze można się świetnie pobawić, powygłupiać, pogadać. Ciepło bije od niego aż na kilometr.

Od kiedy jesteśmy w ciąży jest wspaniale! Co prawda M. nadal pracuje tak dużo jak pracował, nadal nie ogarnia wszystkich prac domowych... ale to wszystko nieważne!!! Ważne jest dla mnie to, że dba o mnie, że jest czuły, wyrozumiały, kocha Nas, jeździ ze mną na wszystkie badania USG, głaszcze brzuszek, troszczy się o Nas, nie może się doczekać przyjścia na świat Naszego synka...

Jest niestety kilka aspektów które bardzo mnie martwią.
Martwi mnie to, że M. chyba nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, z czym tak na prawdę wiąże się posiadanie noworodka. Czasem wydaje mi się, że M. myśli, że to coś łatwego i przyjemnego, zero problemów, zero zmartwień - słodkie, śpiące, jedzące i sra... bawiące się niemowlę ;) Tak jakby nie docierało do niego to, że na pewno nie zawsze będzie kolorowo, że zdarzają się takie rzeczy jak: kolki, nieprzespane noce, ząbkowanie, choroby... On chyba nie zdaje sobie do końca sprawy z tego co się wydarzy, że całe Nasze życie ulegnie zmianie...
Martwi mnie też to, że M. nie czyta książek o ciąży i dzieciach, tysięcy poradników i ulotek które walają się po całym domu, ani nawet nie szuka informacji w Internecie. Podczas gdy ja pochłaniam wszystkie informacje na temat dzieci, ja właściwie tylko tym żyję - albo czytam książki, albo poradniki (czasem po raz setny przeglądając to samo), albo blogi mam. Wszystko inne nie bardzo mnie interesuje...
M. widocznie nie odczuwa takiej potrzeby - ważniejsze jest uczenie się Internetu i Allegro na pamięć (jak ja to mówię), czytanie informacji i nowinek o świecie, albo w chwilach wyjątkowej nudy przeglądanie wiocha.pl (dno totalne, aż wstyd). I nie wiem co on sobie w tym swoim  móżdżku myśli... Czy jest pewny że wszystko - całe tacierzyństwo przyjdzie samo instynktownie, czy liczy na to że mamusia (moja teściowa) wszystko powie i pokaże. I może część z Was nie widziałaby w tym nic złego, ale ja widzę...
Najlepiej zobrazuje to dzisiejsza sytuacja:

Co roku w grudniu mamy imprezę. Spotkanie ze znajomymi, coś w rodzaju wigilii. Jest to wypad do klubu (zarezerwowanego tylko dla nas), jedzenie, picie, miliony rozmów, tańce hulańce i różne inne atrakcje. Dodam tylko że to nie jest zwykła impreza, oraz że to nie są zwykli znajomi. To ważne wydarzenie w roku na którym ani razu (od prawie 10 lat) mnie nie zabrakło. A znajomi... to spora paczka ludzi których wiele lat temu połączyło wspólne, wspaniałe hobby, to ludzie którzy przeżyli wspólnie bardzo wiele chwil (zarówno tych wspaniałych, jak i tych ciężkich), to po prostu druga rodzina. W tej grupie osób się wychowałam, w tej grupie osób się odnalazłam, w tej grupie osób mogłam rozwijać swoje zainteresowania i to właśnie w tej grupie osób jakieś 10 lat temu poznałam miłość mojego życia czyli właśnie M.... W tym roku impreza jest planowana na początek grudnia. Prawdopodobnie będę wtedy tydzień po porodzie (choć może dwa tygodnie, lub też zaledwie parę dni, a może właśnie będę na porodówce.. - nie wiadomo kiedy Czkawkowiec zechce wyjść).
Rozmawiając z M. przez telefon poinformowałam go o planowanej dacie imprezy i powiedziałam ze smutkiem że w tym roku Nas nie będzie. Liczyłam na zrozumienie, na słowa "Kochanie, ale za rok już spokojnie pójdziemy" albo cokolwiek. Ale się przeliczyłam... No i BACH - się zaczęło... M. stwierdził że on się przecież wybiera, a co? Szybko uświadomiłam go, że "no chyba raczej nie", że Mały będzie miał wtedy zaledwie tydzień lub kilka dni i że będę potrzebowała pomocy w opiece. Wtedy nastąpiło oburzenie, że przecież jak to tak, że on przecież będzie mógł wyjść... Wyjaśniłam cierpliwie, że NIE WIEM jak to będzie, że różnie to może być, że na prawdę mogę go potrzebować. Cierpliwie opowiedziałam o tym, że będę tuż po porodzie, a może nawet właśnie wtedy będę rodziła (bo równie dobrze mogę przenosić ciążę o tydzień). A nawet jeśli poród będę miała już za sobą, to ktoś będzie musiał ze mną zostać w domu, bo podobno mogą się ze mną dziać różne rzeczy - krwotok, omdlenie...  A jasna sprawa, że w takiej sytuacji chcę żeby był przy mnie mąż, a nie teściowa czy mama... No i że będę się wtedy opiekowała Małym, wszystko będzie nowe, także zwyczajnie w świecie będę potrzebowała jego wsparcia. Dodałam też że nie chcę, żeby zachowywał się tak buntowniczo wobec mnie...
Rozmowa się zakończyła, a ja w końcu nie wiem co tam sobie M. dalej pomyślał i czy na pewno zrozumiał o co mi chodzi.
Mnie natomiast dopadło wku***nie. Nie, nie zdenerwowanie - WK*****NIE. "No tak - on sobie pójdzie balować, a ja zostanę sama z Maleństwem?" - pomyślałam. Ale nie, nie chodzi o to że w ogóle nie będzie mógł wychodzić, że zamknę go w domu i zabronię wszelkich wyjść. To zupełnie nie o to chodzi! Po prostu termin jest... łagodnie rzecz ujmując: niesprzyjający. Przecież to będzie tydzień który miał poświęcić tylko mi i Małemu. Przecież to moment, w którym będę go bardzo mocno potrzebowała. Przecież to będą dni w których miał poznawać naszego Synka (bo później znów wpadnie w wir pracy i będzie gościem w domu)... Przecież... Czy ja na prawdę muszę tłumaczyć? Na prawdę? Zdenerwowało mnie też to, że M. zachował się jak zbuntowany piętnastolatek - "wyjdę i już", albo "nie będziesz mi mówić co mam robić!". A ja przecież nie jestem jego wrogiem, nie chcę dla niego źle, nie mam nic przeciwko wyjściom od czasu do czasu.
Później to mnie napadły buntownicze myśli. Napisałam nawet do naszych znajomych, żeby przenieśli imprezę na listopad to może jeszcze dam radę się przyczłapać - żartowałam oczywiście...Przyjaciel uznał, że spoko - przeniosą mnie razem z łóżkiem i położą na barze skąd będę miała wspaniały widok na wszystko i wszystkich.
I wtedy buntownicze myśli popłynęły jeszcze dalej... Uznałam, że skoro M. sobie wychodził i imprezował gdy ja byłam w ciąży, to może teraz to ja sobie wyjdę? Zostawię odciągnięte mleko, uszykuję się i wyjdę. Niech tatulek zaopiekuje się synkiem, a ja zawijam kiecę i lecę...
Ale te myśli baaardzo szybko się rozwiały. Ja po prostu czuję, że nie będę w stanie zostawić Małego Czkawkowca.  Nie będę mogła się bawić w najlepsze (o ile to by było w ogóle możliwe tak krótko po porodzie?!?) podczas gdy mój kilkudniowy noworodek - przyssawek zostanie w domu...
W tym momencie przyszedł smutek... Wielki, niewyobrażalny smutek i łzy. Ja nie będę w stanie zostawić Malucha nawet jakbym mogła. A M. chce sobie tak po prostu wyjść i zostawić Nas na całą noc bez wyrzutów sumienia, bez poczucia odpowiedzialności, bez skrupułów... No i SRU - nerwy mi puściły, emocje się rozszalały, a hormony pewnie też zrobiły swoje. RYCZĘ... Mały Wojownik chyba wyczuł że jego mama płacze i zaczął się intensywnie poruszać. RYCZĘ jeszcze bardziej...


Cholernie się boję że M. nie zrozumie o co mi chodzi, że uzna mnie za zołzę która chce go zamknąć w złotej klatce.
Cholernie się boję tej niewiedzy M., braku informacji w kwestiach noworodkowo - porodowo - połogowych. Owszem - ja mogę mu opowiadać jak to wszystko będzie wyglądać, co mogę czuć, co może się dziać itd. Ale co innego jest samemu zdobyć informacje, a co innego dostawać gotowce. Przecież jeżeli ja mu załóżmy powiem, że źle się czuję, to On może mi nie uwierzyć, może pomyśleć że wymyślam, np. po to żeby go zatrzymać w domu. Gdyby przeczytał informacje np. o połogu, to o wiele lepiej by to wszystko zrozumiał...
Cholernie się boję, że przez to wszystko będziemy się często kłócić i że nie będzie już tak wspaniale jak podczas ciąży.


I tutaj Kobitki zwracam się do Was z prośbą... Napiszcie proszę jak to jest z młodymi ojcami... Jak było z Waszymi partnerami...  Czy gdy Maluch przyszedł na świat, to Wasi mężczyźni przeszli pozytywną metamorfozę? Czy mam się w ogóle czym martwić, czy może M. bardzo szybko sam zrozumie o co mi chodzi i co jest najważniejsze? Albo podpowiedzcie - co mogę w tej sytuacji zrobić?

Ratunku :(

sobota, 12 października 2013

Ciążowe obawy

Wczoraj znów czytałam tego bloga, bloga wspaniałej Kobitki.
Kobitki, którą bardzo szanuję, podziwiam i uwieeeelbiam mimo że osobiście jej nie znam.
Mówię tu o Mamuśce Martuśce (jeżeli tu zajrzysz, to pozdrawiam Cię Kochana bardzo serdecznie!!!).
Jestem oczarowana tym jak Mamuśka Martuśka wypowiada się o swoim synku.
Od razu da się wyczuć tę magiczną więź łączącą ją i jej synka - Natanka.
Autorka bloga jest w moich oczach Matką (przez duże M.) idealną - pełną miłości, troski, ciepła, oddania... 

I tak sobie wczoraj czytam wcześniejsze posty, żeby nadrobić całą historię,
żeby poznać ją od początku, dogłębnie, od dechy do dechy.
Czytałam, czytałam, czytałam i nagle... dopadły mnie pewne obawy.
Spadły na mnie tak, że prawie poczułam jak palnęły mnie mocno w głowę. Aż zabolało.
Otóż... boję się że ja nie będę dobrą mamą... A już na pewno nie tak dobrą jak Mamuśka Martuśka. Boję się że nie poczuję więzi, że coś będzie nie tak, że nie będę potrafiła się cieszyć z każdej dziecięcej kupki, z każdego beknięcia i pierdnięcia, że nie poczuję potrzeby wycałowania malutkich stópek, że opieka będzie ciężkim obowiązkiem, a nie przyjemnością, że... (mogłabym wymieniać i wymieniać).
A przede wszystkim boję się tego, że nie wystarczy mi cierpliwości...
I myślę sobie, że skoro nawet Martuśka miewała gorsze chwile, momentami traciła cierpliwość do swojego synka (tylko przez chwileczkę, ale jednak), to ja temu wszystkiemu tym bardziej nie podołam...
Polegnę na całej linii, będę złą, wyrodną matką...
I aż wstyd się przyznać, ale raz nawet była taka sekunda, w której pomyślałam sobie - "Co my najlepszego zrobiliśmy?"...

Z drugiej strony przychodzą jednak myśli: "Aj Ty durna Babo! Przecież już teraz kochasz to Maleństwo mieszkające w Twoim brzuchu!". Fakt - kocham! Kocham nad życie! 
Mówię do brzuszka, głaszczę go, puszczam mu muzykę i pozytywkę, ryczę ze wzruszenia na każdym USG, ja już praktycznie nie potrafię myśleć o niczym innym jak tylko o ciąży. Bardzo często śnie o Małym Człowieczku, wyczekuję. Ryczę ze wzruszenia jak bóbr gdy mąż całuje lub masuje brzuszek. Ryczę nawet gdy widzę w telewizji reklamę z bobasem. Odliczam już dni do porodu, od wielu miesięcy czekam z gotową wyprawką i spakowaną torbą do szpitala. Często martwię się i wręcz panikuje, bo zdrowie Maleństwa jest dla mnie najważniejsze. Ba, ja nawet gdy przechodzę obok ludzi, lub gdy jestem w tłumie odruchowo zasłaniam ręką brzuszek, żeby nikt przez przypadek mnie nie uderzył w ten mój Skarb mieszkający pod moim sercem. 
Przecież to Nasz Stworek. Stworzony ze mnie i z M. Stworzony z miłością i z miłości. Będzie miał mój nosek, albo oczka, Taty stópki albo włoski... Kocham go! Już go bardzo mocno kocham!!!   

Ostatecznie na Ziemię sprowadziła mnie pewna przerażająca myśl.
Myśl która zadziałała na mnie jak lodowaty prysznic,
jak mocne uderzenie 'z płaskiego', takie pt. "weź się ogarnij Kobieto!".
Myśl od której aż mi się zrobiło słabo i niedobrze...
Myśl która zmroziła krew w żyłach...
Myśl o utracie, o zniknięciu Malucha.
Uświadomiłam sobie, że już najzwyczajniej w świecie nie wyobrażam sobie życia bez Naszego Synka.
Nie wyobrażam sobie jakby to miało być bez Niego.
Nie jestem nawet w stanie tego pojąć, nie jestem nawet w stanie dłużej o tym wszystkim myśleć,
bo to za bardzo boli...

Tak, ja kocham Naszego Synka oraz jego Tatę najbardziej na świecie!!!
Nikogo innego tak nigdy nie kochałam i nigdy nie pokocham!!!
I będę ich kochać aż do samego końca, aż do dnia w którym moje serce przestanie bić.
A może i jeszcze dłużej... 

I tu znów pojawiają się: wstyd i wyrzuty sumienia odnośnie moich obaw...

Dlatego błagam Was Kobitki - napiszcie że też tak miałyście/macie. Napiszcie że to normalne obawy które dopadają każdą normalną matkę. Proszę, napiszcie cokolwiek, bo zwariuję... 




piątek, 11 października 2013

O kawie przy kawie

Siedzę i popijam swoją ukochaną Inkę, tym razem mleczną...
W moim ulubionym czarno-czerwonym, kwadratowym kubku.

Przed ciążą piłam kawę, i to dosyć często.
Głównie w kawiarni z przyjaciółką ze studiów.
Brałyśmy na wynos lub na miejscu, choć częściej to drugie.
Na ulubioną kawiarnię wybrałyśmy sobie Columbusa.
Starbuksów wtedy jeszcze w Polsce nie było.
A jak się pojawiły, to nadal wolałyśmy Columbusa. 
Miałyśmy nawet swój zwyczaj, tadycję.
Nie ograniczałyśmy się do jednej kawiarni,
odwiedzałyśmy wszystkie możliwe Columbusy w mieście :)
Prawie za każdym razem inne miejsce.
Miałyśmy karty stałego klienta, zbierałyśmy naklejki.
Bardziej dla samego zbierania niż żeby dostać coś tam darmowego.
A gdy jedna zauważyła u drugiej "nadprogramową" naklejkę,
wtedy FOCH, "zdradziłaś mnie! byłaś w columbusie z kimś innym!"
i ŚMIECH. Ach - żarty i żarciki...
W kawiarni potrafiłyśmy siedzieć godzinami:
gadać o wszystkim i o niczym i po prostu cieszyć się swoim towarzystwem.
Przez pewien czas testowałyśmy też różne kawy, żeby znaleźć tą 'najulubieńszą'.
Za domową kawą nie przepadałam. Pijałam, ale to nie było to samo... 


A teraz?
Nie piję kawy. W ogóle! Znaczy "normalnej" kawy nie piję.
Za to namiętnie żłopię kawusię zbożową :)
Już dawno, daaawno temu, ustaliłam sobie w głowie, że w ciąży "normalnej" kawy pić nie będę.
Nawet jeśli inni twierdzą że nie jest szkodliwa. Nawet jeśli mówią że jedną słabszą dziennie można.
Nie piję, koniec kropka.
Dlaczego?
Po pierwsze tak sobie ubzdurałam.
Po drugie możliwe że nie jest szkodliwa, ALE możliwe że jednak jest.
Po trzecie moja była szefowa będąc w ciąży wypijała kilka kaw dziennie
(na co robiłam wielkie oczy ze zdziwienia) - dziecko urodziło się z wadą serduszka...
Po czwarte: wróć do punktu pierwszego ;)

Rozkochałam się natomiast w Ince.
Takiej smakowej, sypanej, zalewanej wodą i mlekiem.
Chyba każdy smak już miałam: karmelową, mleczną i wanilię z pomarańczą.
PYCHOTAA!!!
I mimo że zawiera odrobinę cukru - nie zrezygnowałam z niej mimo cukrzycy.
Cukru mi jak na razie nie podnosi, przynajmniej nie ponad normę.
A jak zacznie podnosić, to po prostu zmniejszę ilość łyżeczek.
Zrezygnować nie zrezygnuję.
A gdy mąż wypije całe domowe zapasy mleka, nie zostawi mi ani kropli
i nie mam jak zrobić sobie swojej Inki, wtedy jestem na prawdę wściekła.
Wściekła, bo Inka to jak dla mnie jedyny przejaw normalności.
Jedyny, przy całej tej cukrzycowej diecie głodówkowej.
Taka moja odskocznia, chwila tylko dla siebie...

A w przyszłą środę wybieram się z przyjaciółką do Columbusa :)
I kawy nadal nie wypiję, czekolada też odpada bo wiadomo - cukry.
Pozostaje mi chyba tylko herbata. Ale nie narzekam.
Ważne że gdzieś wyjdę, ważne że z Ewką, ważne że do Columbusa.
Jak kiedyś :)
Nie mogę się już doczekać !!!

Oby do środy... :)

A Wy pijecie/piłyście kawę w ciąży???


PS. Tak, lekka reklama. Ale nie, nikt mi za to nie płaci (choć może powinien? :D). Po prostu jak coś lubię, to już lubię, na całego. I nie widzę sensu ukrywania tego. Jak nie lubię, to też tego nie kryję. Z ludźmi mam tak samo - nie kryję swoich uczuć... Taka już jestem!

środa, 9 października 2013

Bezsensowna bezsenność

Od jakiegoś czasu męczy mnie bezsenność.
Podobno wiele przyszłych mam tak ma,
szczególnie w III trymestrze.
Albo to stres, albo co...?
A wszyscy wokoło trąbią, żeby się wyspać póki można.
No właśnie nie można!!!
Bez sensu...
...

Późnym wieczorem mam oczy jak 5 zł, więc siedzę przy laptopie, czytam książkę, wykonuje prace domowe. Następnie przychodzi czas na tulkanie z mężem i wieczorną rozmowę. Robi się późno, mąż włącza film do spania i zasypia w ciągu 5 minut. A ja? Nic. W końcu staram się zmusić do zaśnięcia, ale nie mogę, także oglądam to co M. tam włączył, kręcę się z boku na bok, leże, gapie się w sufit i myślę. Jak już powolutku zasypiam, to za chwilę Mały się wierci i mnie rozbudza, ale trwa to chwile i w końcu odpływam. No ale oczywiście liczne nocne wyprawy do toalety wytrącają mnie ze snu... A jak jestem tak padnięta że staram się olać potrzebę fizjologiczną to za chwilę odczuwam taki ból w pęcherzu i całym dole brzucha, że już nie muszę iść do kibelka - muszę biec! Nad ranem ok. godz. 4 z kolei kot daje znać że chce jeść albo się miziać. Więc daję mu jeść, zapodaje porcję drapania i miziania, żeby czasem nie obudził męża. Wtedy też nie zawsze udaje mi się znowu zasnąć - bo i po co, skoro i tak za chwilę usłyszę budzik i krzątanie się po mieszkaniu? O 5:50 M. wstaje do pracy, więc nie śpię żeby spędzić z nim jeszcze chociaż tych parę chwil podczas gdy się szykuje. Z resztą szykuje się tak głośno, że musiałabym być głucha, albo na prawdę mega meeeega zmęczona żeby nic nie słyszeć*. Ale rozumiem, że inaczej się nie da, w końcu trzeba sięgnąć po kubek na kawę i wykonać inne poranne czynności, a nie ma czasu żeby chodzić na paluszkach i uważać na każdy ruch. Równocześnie z tatą lub chwilę przed nim wstaje Maluch i robi sobie w brzuchu małe rodeo. Między 6:10- 6:20 małż (skrót od małżonek) wychodzi do pracy, więc myślę że się położę, ale NIE bo wtedy synu znowu daje o sobie znać. Na szczęście rusza się delikatnie, gilgocze mamusie, a nie kopie, więc w końcu zasypiam. Ale nie jest to długa drzemka, bo o 7:30 dzwoni budzik - trzeba zapodać sobie tabsa na tarczycę, odczekać pół godziny, w tym czasie zmierzyć cukier na czczo, po czym przygotować i zjeść śniadanie ok godz. 8. Po śniadaniu się kładę, ale tylko na godzinę, bo po godzinie muszę mierzyć cukier... Później bez sensu spać, bo już przecież 9:00, a jest tyyyyle do zrobienia. Z resztą mogłabym spać wtedy tylko dwie godziny, bo o 11 czas na drugie śniadanie, później mierzenie. Po mierzeniu trzeba zacząć robić obiad, żeby przed 14 się wyrobić... No ale nie powiem - czasem korzystam z tych 2 godzin bo innego wyjścia nie ma - powieki same opadają, nawet zapałki nie dałyby rady ich podtrzymać...
I tak praktycznie codziennie...

* Czasem zdarza się tak, że jestem MOOOCNO padnięta, wtedy przesypiam zachcianki kota, oraz moment w którym M. szykuje się do pracy i wychodzi. Jestem wtedy tak nieprzytomna, że później za chiny nie pamiętam buziaka którego od zawsze dostaję co rano od męża. A potem cały dzień jest mi z tym źle, bo buziak (a w sumie dwa buziaki - jeden dla mnie, drugi dla brzusia) to najważniejsza część poranka.

Ech...


PS. Wczoraj otrzymałam dwa zdjęcia z darmowej sesji zdjęciowej, z której można było skorzystać na konferencji Mamo to ja. Jedno z nich dodam Wam tutaj, a niech Wam będzie ;)


I może nawet ustawie to zdjęcie jako baner na blogu... Co o tym myślicie?

Autorką zdjęć jest Monika Libera (jeśli Pani tu zajrzy, to serdecznie pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję :)) ze studia Mamastudio :) **
http://mamastudio.art.pl
Fotki są super! Na prawdę piękne!!!
Może jak Juniorek się urodzi to wybierzemy się na dzidziową sesję do Pani Moniki? Kto wie :)

Na drugie zdjęcie musicie poczekać do kolejnego wpisu :P

** taka tam mini reklama... Ale skoro ktoś jest w czymś na prawdę dobry, to dlaczego miałabym go nie chwalić i nie polecać?

Buziaki i uściski 

Acha, no i przypominam o rozdaniu!!! ;)

USG w 32 tygodniu

Byliśmy dzisiaj na USG w szpitalu.
I tak:
  • Według OM mamy 32 t 1 d ciąży, według USG 33 tydzień - od samego początku "Mały" jest jakby większy o 'tydzień'.
  •  Juniorek jest zdrowy, wszystko jest jak należy :) 
  • Synu waży 2118 g - podobno jest dużym - małym chłopcem, ale niestety ja nie mam porównania, nie wiem ile statystycznie waży dziecko w tym tygodniu ciąży. Może Wy wiecie jakie są standardy i statystyki?
  • Czkawkowiec (dopiero 15:17, a My już mamy dwie czkawki za sobą :D) leży już główką w dół - czyli podczas ostatniego rytuału pt "mama i tata miziają brzuszek" głaskaliśmy z mężem pupę, a nie główkę :D Czyli to pupa wędruje z boku na bok sprawiając że od czasu do czasu mam krzywy brzuch :)
  • Mamy nagranie z badania, były też ujęcia na usg 3D. Wstępnie stwierdzam że Maluch ma usta po tacie i nosek po mnie :D I bardzo dobrze, bo tatulek ma pełniejsze usta, a ja mam z kolei piękny, mały nosek (ach skromność :)).
  • Cały poranek Mały Wojownik buszował, a na badaniu zbierało mu się na sen, przez co ujęcia nie są tak wspaniałe jakie mogłyby być. No ale przynajmniej wiem, że zasypia tak samo jak ja - z ręką pod policzkiem :) Syneczek mamusi! :)
  • Byliśmy też na porodówce pozwiedzać... Widziałam tylko jedną salę, ale reszta jest pewnie podobna. Było bardzo ładnie, czysto, nowocześnie. Oddział wyremontowany, schludny. Łóżko do porodu duże i podobno wygodne. Można rodzić w różnych pozycjach. Są dostępne piłki, worki sako, prysznic itd na I etap porodu, także super! Są dostępne dwa znieczulenia - jedno działające tylko 30-40 min które można podawać od czasu do czasu oraz drugie które ciężarna sama sobie dozuje przez przycisk przy kroplówce - ale minusem jest to że jest się wtedy przykutym do łóżka, ktg itd. Badanie Malucha odbywa się przy Nas, na sali, mąż oczywiście może uczestniczyć w porodzie. Po badaniach można zrobić pierwsze zdjęcie małego Czkawkowca. Ale najpierw, tuż po porodzie Maleństwo będzie położone na moim brzuchu (póki pępowina nie zostanie odcięta), później będzie na mojej piersi, czyli jest możliwy kontakt skóra do skóry - a to dla mnie bardzo ważne! No chyba że będzie cesarka... Wtedy położą mi Malucha na klatce piersiowej, a jak się nacieszę Maluchem, wtedy dopiero tata będzie mógł go zobaczyć, a mnie będą wtedy szyć. Przy pierwszym karmieniu podobno ktoś pomoże. No tak to wygląda w teorii... Zobaczymy jak to będzie... ;) 

Udało mi się zrobić print screen'a z nagrania, także dodaję zdjęcie.
Mały Wojownik prezentuje się tak: 
Usteczka chyba po tacie, nosek po mamie - takie było moje pierwsze wrażenie :D 
Ale coraz częściej słyszę że cały tata, albo że nos po wujku :P Phi, też mi coś...
Zdjęcie wyszło jakie wyszło - płyn owodniowy trochę utrudniał widoczność i zniekształcił policzek. A Maluch mimo usilnych starań Pani Doktor nie chciał się przesunąć - cały poranek buszował (pewnie wyczuwał moje poddenerwowanie), także na badaniu miał ochotę na drzemkę...
No ale jedno jest pewne: śpi tak jak ja - z ręką przy twarzy :)
Ach, śliczny ten Nasz synek! :) 
No cóż - mając takie geny inny być nie mógł haha :D joke oczywiście ;)


Byłam tak szczęśliwa po USG - że Maluch jest zdrowy, że mamy nagrane badanie, że widzieliśmy jego buzię i w ogóle, że nie stresowałam się wędrówką na porodówkę. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale już na samej sali porodowej pod koniec wykładu jaki dała nam Pani Oprowadzająca zrobiło mi się bardzo słabo. Musiałam usiąść. Jeszcze chwila i bym padła. Nie wiem czy to przez stres związany z porodówką, strach przed porodem, czy też przez nadmiar wrażeń i emocji, lub może przez to że dosłownie dusiłam się w swojej kurtce (założyłam ją, żeby M. nie musiał jej targać). Nie wiem...

Mały edit:  Już wiem dlaczego było mi słabo. Na porodówce panuje wysoka temperatura, także po prostu się przegrzałam. Dodatkowo od jakiegoś czasu czuję się wyjątkowo słabo gdy cukier mi spada, także już znam winowajcę.

Przypominam o rozdaniu !!!





wtorek, 8 października 2013

Kosmetycznie

Ostatnio przeanalizowałam kilka składów kosmetyków, wzięłam niektóre pod lupę.
Dokonałam też kolejnego pielęgnacyjnego zakupu zarówno dla Małego jak i dla siebie.
Dlatego też dziś będzie kosmetycznie.

Zakupy dla moje Małego Wojownika:


Nabyłam drogą kupna:
  • krem pielęgnacyjny Hipp do twarzy i ciała - doskonały pod każdym względem. Co prawda dosyć wysoko w składzie zawiera substancje zapachowe, ale nie uczula. Będę go podkradała Małemu, ba - już to robię :)
  • Krem do pupy przeciw odparzeniom BabyDream - bardzo dobry skład - zawiera m.in pantenol i witaminę E, nie ma w swoim oleju mineralnego ani parafinowego, na czym mi bardzo zależało. Świetna cena, super jakoś, cud miód i orzeszki. Miałam stosować wazelinę z lanoliną, ale konsystencja mnie trochę odrzuca. Pomyślałam sobie że średnia przyjemność mieć pupę wysmarowaną wazeliną. Także mam już teraz kremik, może będę go stosowała zamiennie z lanoliną. Zobaczymy... 
  • Krem ochronny na wiatr i niepogodę - znowu Hipp. Bez pegów, parabenów, same delikatne składniki, w tym olejki np. olejek ze słodkich migdałów. CUDO!!!! Miła konsystencja, jedyne co może przeszkadzać to mocno wyczuwalny zapach. No, zobaczymy jak się sprawdzi...
  • Mleczko pielęgnacyjne Hipp - tu przyznam szczerze, że zachwycona poprzednimi kremami wzięłam mleczko pielęgnacyjne w ciemno. I tu niestety WTOPA. Parabeny, konserwant... Nawet olejek migdałowy nie ratuje sprawy. No ale kupione, więc trudno... Może sama zużyje jako balsam? Albo od czasu do czasu posmaruję nim Małego, żeby jakiś tam kontakt z konserwantami jednak miał, co by w przyszłości nie było problemu... Zobaczymy.

 I przychodzi czas na coś Maminego:


 Mama kupiła sobie balsam na rozstępy, a konkretniej:
  • Babydream fur mama - genialny produkt - bez konserwantów i parabenów, dużo składników naturalnych, nie uczula... Jedyny minus to ciężka, trudno wchłaniająca się konsystencja, ale biorąc pod uwagę wszystkie powyższe czynniki - warto to przeboleć. No i cena! Nie wspomniałam o cenie! Zaledwie kilkanaście złotych (w promocji ok 10 zł)!  Coś wspa-nia-łe-go!!! 
Co prawda rozstępy mam, nie jestem tak idealna jak większość blogerek, niestety. Mam rozstępy i to sporą plantację. Śmieję się nawet, że zamieniam się w zebrę albo tygrysicę (sądząc po charrakterze to raczej to drugie). No niestety - genetyka oraz liczne wahania wagi zrobiły swoje. Ale się nie załamuje. Smarować i tak smaruję, żeby jednak wspierać moją skórę w tej ciężkiej chwili. Podpatrzyłam też rozstępy u koleżanek po przebytych ciążach i stwierdzam że tragedii nie ma - perłowe paseczki, mało widoczne, siedzące chyba bardziej w naszej kobiecej podświadomości. Pewnie jakbyśmy tak o tych rozstępach nie trąbiły, nie sapały i nie krytykowały samych siebie, to faceci nawet by ich nie zauważyli... Z resztą jak na prawdę będą mi przeszkadzały, to zawsze pozostaje mi mikrodermabrazja diamentowa i kuracja kwasami :)

Ahhhh!!! Bym zapomniała!!! Już dawno miałam o tym napisać:
Jak zaoszczędzić trochę groszy w domowym budżecie? Co zrobić z produktami które nie spełniły naszych oczekiwań? Postaram się coś Wam podpowiedzieć lub chociaż trochę Was nakierować ;)
Kobitki! To że dany produkt ma na sobie napis "płyn do higieny intymnej" wcale nie znaczy że nie możemy go używać w innym celu! Na prawdę nie rozumiem dlaczego większość dziewczyn używanie kosmetyku niezgodnie z jego (teoretycznym) zastosowaniem uważa za coś obrzydliwego!!!
Składy wielu kosmetyków o różnych nazwach i teoretycznie zastosowaniach są praktycznie takie same! Firmy specjalnie rozdzielają "szampon" od "płynu intymnego" lub "żelu pod prysznic" po to, abyśmy sądzili że potrzebujemy tak wielu produktów w naszej łazience... Dobra, dalej się nie zagłębiam, chyba już zrozumiałyście o co mi chodzi ;)
Także co to wszystko dla nas oznacza?
A no to, że:
- Gdy dany produkt ma fenomenalny skład, to możemy go używać także do innych celów niż ten opisany na opakowaniu. Ja np. jestem 'zakochana' w żelu do higieny intymnej Facelle 50+. Skład na prawdę wspaniały (same delikatne składniki myjące, kwas mlekowy na wysokim miejscu, brak slsów i innych badziewi - CACUSZKO). Używam go zarówno do okolic intymnych, do włosów jak i do mycia całego ciała i jestem bardzo zadowolona!
- Gdy jakiś produkt nam się nie sprawdzi bo np. uczuli, lub też po prostu nie spełni swego zadania, wtedy możemy go użyć w zupełnie innym celu. Nie musimy go od razu wyrzucać (a co za tym idzie wywalać pieniędzy) do kosza. Jeżeli np. płyn do kąpieli uczuli Maleństwo, wtedy sami możemy spróbować się nim myć. Dorośli także mogą używać produktów dla dzieci - te produkty na prawdę nie gryzą, a mogą się okazać dla nas - dorosłych strzałem w 10 i ulubionym produktem na długie lata.
Albo inny przykład z mojego życia: gdy pewna odżywka którą kupiłam pod wpływem reklamy* całkowicie mnie zawiodła - zupełnie nie spełniała swojego zadania, wtedy została przeznaczona do... golenia nóg! I w tym przypadku sprawdzała się znakomicie!!! Same spróbujcie z jakąś odżywką - niewypałem ;) Świetne nawilżenie, super poślizg, zero podrażnień nawet przy badziewnej jednorazowej golarce :)

*No niestety, nawet ja czasem ulegam reklamom i sławie danego produktu bez patrzenia na jego skład itd. Czasem faktycznie się trafia, że mimo średniego składu produkt wspaniale działa. A czasem zwyczajnie trafiam na buble. Takie życie! ;)

A odbiegając od kosmetycznego tematu...
Ostatnio mój Mały Czkawkowiec bawi się w Małego Alienka - stuka, puka w brzusio, wygina się, sprawia że mój brzuch tańczy we wszystkie strony świata. Ale co najdziwniejsze - nie robi tego jakoś perfidnie, boleśnie i nieprzyjemnie. Po prostu daje o sobie znać. Kochany Maluch :)
A tatulek jaki Kochany!!! W nocy, w półśnie złapał moją rękę i wycałował całą. A z samego rana zadzwonił i oznajmił że nie muszę się martwić dojazdem do szpitala, bo uda mu się urwać z pracy i pojedziemy razem na USG. Jak dotąd nie opuścił ani jednego badania w szpitalu. Kochany ten Mój Pan Mąż :)
Kotucha też muszę pochwalić! Śpi sobie dzisiaj Ciapulek jeden, jakiś taki grzeczny podejrzanie, przy misce nie wybrzydza, jakoś tak mało je (jak na swoje możliwości), a śpi tak słodko że nic tylko go wycałować i wytarmosić. Kochane to Nasze Futro (jedna z jego pieszczotliwych domowych ksyw) :)



Przypominam o rozdaniu na moim blogu !!!!!! 

niedziela, 6 października 2013

Kangurzyca

Siedzę jak gdyby nigdy nic przy laptopie, popijam herbatkę, aż w końcu zaglądam do kalendarza w telefonie, żeby dowiedzieć się co i kiedy mam zaplanowane i czy aby na pewno USG w środę i czy aby na pewno na 11. 
[No niestety - w moim przypadku bez kalendarza ani rusz! Jakbym (tfu, tfu! oby nie!) zgubiła telefon, to zgubiłabym jednocześnie całą wiedzę o tym co, gdzie i kiedy robię. Przerażające jest to jak słabą mam pamięć oraz to że jestem uzależniona od głupiego urządzenia..]
No i tak patrze na ten kalendarz, patrzę i własnym oczom nie wierzę!
Już październik !!!! To już 8 miesiąc ciąży!!! 8 miesięcy jak z bicza strzelił! Jeszcze trochę i listopad!!! Jeszcze trochę i poród... Jeszcze trochę i Maluch będzie na świecie... Kiedy to zleciało???
A pamiętam dzień w którym zobaczyliśmy dwie kreski... jakby to było wczoraj! 
Ale masakra... 

No i trochę mi dziwnie z myślą, że jeszcze tylko dwa miesiące i mój brzusio będzie pusty. Macica będzie pusta. Jakoś tak przyzwyczaiłam się do tego że Ktoś tam sobie mieszka, że sobie wesoło wierzga nóżkami i rączkami, że mogę rozmawiać do tego Ktosia, że mam go zawsze przy sobie... Wiem, że sama końcóweczka ciąży nie jest łatwa, może nawet będę narzekać że tak mi ciężko, tak mi źle, niewygodnie spać, niewygodnie chodzić, niewygodnie leżeć itd. No ale mimo wszystko jakoś tak dziwnie...  dziwnie smutno mi się robi na myśl że to już bliżej końca niż dalej :(
Po co tak rozpaczam, skoro w końcu Maluch będzie na świecie? - można by zapytać.
A no... Jakoś tak czuję że teraz przynajmniej mam go cały czas przy sobie, cały czas pod sercem, łatwiej jest go chronić przed całym złem tego świata...

Oho, transformacja... zamieniam się w mamę kwokę... Kangurzycę... 
I muszę dodać, że Męża też bym najchętniej schowała do kangurzej kieszonki i chroniła, broniła i skrzywdzić nie dała... I kota też bym tam chętnie wcisnęła...
Boję się o moich mężczyzn jak nie wiem co! Boję się panicznie każdego dnia! 
Boję się że Mężowi mojemu kochanemu coś się stanie w pracy, albo że na coś zachoruje. Martwię się gdy mówi że będzie za 15 min, a mija minut 30 i nadal go nie ma - wtedy dzwonię i pytam czy wszystko w porządku. Podobnych przykładów jest wiele...
Boję się o kota, że wyjdzie i nie wróci. Że przejedzie go samochód, że go pies zagryzie, że go jakiś inny kot poturbuje...
A teraz jeszcze Synu wyjdzie na świat i o Niego też będę się martwiła...
I nie wiem czy świruję, czy tak to już po prostu jest, że kobieta kocha aż za bardzo i martwi się dniami i nocami o swoich Ukochanych...

piątek, 4 października 2013

Ubrankowy zawrót głowy

Przeglądając jeden z maminych blogów natknęłam się na masę zdjęć dziecięcych ciuszków.
Oglądanie tych maleńkich ubranek sprawiło mi taką przyjemność, że aż sama byłam w ogromnym szoku (ehe, ehe, kolejne ciążowe trzaski :D). Także pomyślałam że może i Wam będzie miło jak obejrzycie część mojej ubrankowej (i nie tylko) kolekcji.

Z kolei na innym blogu znalazłam zestawienie przedstawiające ilość ciuszków jakie blogerka posiada dla swojego Maleństwa.
I tak też w mojej mądrej (:D) głowie powstał niecny plan... Plan na ten oto post.

W tym wpisie pokażę przykładowe ubranka jakie mam dla Synka, dodatkowo napiszę też ile posiadam sztuk danego rodzaju odzienia. Będzie też kilka zdjęć innych 'akcesoriów' ;) Oczywiście nie dodam zdjęcia każdego ciuszku jaki mam, ponieważ wtedy ten wpis byłby długi jak stąd do Massachusetts. Jak to ktoś znajomy kiedyś powiedział "Szkoda sensu". A już i tak czuję, że nie będzie to krótki wpis...

Liczenie wszystkich dziecięcych ubranek ma też swój bardzo ważny cel. Po pierwsze sama nie zdawałam sobie sprawy z tego ile tego wszystkiego tak na prawdę jest.
Po drugie będzie to doskonały argument w batalii jaką toczę z teściową (bitwa pt. "Więcej ubranek nie trzeba!"). Teraz przynajmniej będę mogła powiedzieć "Mamo, jest AŻ 18 czapeczek, także już NA PRAWDĘ wystarczy!". Może to sprawi że teściowa trochę wyluzuje?

Dobra, zaczynamy!

(dane co do ilości - na dzień dzisiejszy ;))


PIELUSZKI TETROWE

Podobno posiadam 8 sztuk, tyle udało mi się zliczyć, ale coś mi się wydaje że jest ich więcej. Pewnie nie policzyłam którychś spakowanych np. do torby szpitalnej, albo coś... No nic, nieważne.
Dodam tylko, że zauważam ogromną różnicę w jakości pieluszek. Np. te z Pepco są (w większości) bardzo kiepskiej jakości, z kolei te z innych sklepów wyglądają o wiele lepiej. Na zdjęciu np. ta błękitna z kotkami to przykład 'lepsiejszej' pieluszki tetrowej - grubszej, większej, jakiejś takiej porządniejszej. Wiadomo - wszystko zależy od ceny i tego czego oczekujemy od pieluszek. Do wycierania dzióbka wystarczą te cieńsze, ale przy zabezpieczaniu ubrania przed ewentualnym ulewaniem domyślam się że te grubsze lepiej się sprawdzą.


PIELUCHY FLANELOWE

Na dzień dzisiejszy 4 sztuki. Ta beżowa ze zdjęcia to pielucha w samochody z Pepco :) Flanelowe robią porządne, ale oczywiście cena jest odpowiednio wyższa. Taka ładna pieluszka może się np. przydać podczas wizyt u lekarza jako 'prześcieradełko' na przewijak. Chyba nie muszę wyjaśniać sensu takiego postępowania ;)


PIELUCHY WIELORAZOWE

Posiadamy 2 sztuki wielorazowe (wylosowane na jednej z konferencji). Oczywiście pieluszki w zestawie z wkładami. Sama nie wiem co z nimi zrobię... Żeby używać samych wielorazowych pieluszek przydałoby się co najmniej ze 20 zestawów. Przerażająca jest też myśl o ciągłym praniu, a co za tym idzie babraniu się w kupie w celu usunięcia jej z wkładu (lub co gorsza z całej powierzchni pieluszki). Te pieluszki które mam to pieluszki eko, także podobno materiały z jakich są wykonane są oh ah naturalne, przewiewne itd. Pani reprezentująca firmę opowiadała także o tym z jakich badziewnych substancji są złożone pieluszki jednorazowe. Może i jest w tym jakiś sens... Ale zastanawiam się jeszcze nad chłonnością pieluszek wielorazowych. Jeżeli nie są tak chłonne jak pampersy, to po pierwsze szkodzą Maluchowi i mogą prowadzić do pieluszkowego zapalenia skóry, no i oczywiście znów kłania się częstotliwość prania. 
Może zastosuję parę razy te pieluszki, wtedy będę mogła się dokładnie wypowiedzieć.


ŚLINIACZKI


Uzbierało się 5 sztuk. W większości są to śliniaczki ceratkowe, tylko ten jeden ze zdjęcia materiałowy. Uroczy prawda? W sam raz na halloween :) Mimo wszystko lubię to 'święto' mimo że nie jest to nasza polska tradycja. Podoba mi się po prostu cała otoczka - duchy, potwory, cukierki ;)


KOCYKI

Kolekcja obejmuje 10 szt. kocyków. Cieńsze, grubsze, milusie i mniej milusie. Lekka przesada z ich ilością, ale cóż... Przynajmniej zawsze będę mogła zabrać jeden z kocyków wszędzie ze sobą bez obawy że o jeny zgubię lub gdzieś zostawię, albo coś. No i nie będzie paniki że wszystkie kocyki są w praniu. W końcu przy takiej ilości nie będzie możliwe aby wszystkie na raz były brudne ;)  Chociaż kto wie ;) Nie znam jeszcze możliwości i zdolności mojego Juniorka :)


ROŻKI

 3 sztuki rożków. W zupełności wystarczy! Ten ze zdjęcia to najnowszy z uroczą zeberką :) Denerwuje mnie tylko fakt, że po wypraniu i nawet najstaranniejszym wyprasowaniu rożek (inne ubranka z resztą też) już nigdy nie jest tak wspaniale gładki jak tuż po zakupie :( A może ja coś źle robię? Może żelazko nie takie? Albo.. sama nie wiem. Może macie jakieś rady odnośnie tego jak idealnie prasować?


RĘCZNIKI

Mamy 4-5 (pogubiłam się i sama już nie wiem ile) ręczniczków. Powinno wystarczyć. Rozczulają mnie te kapturki :)


ŁAPKI NIEDRAPKI

2 pary niedrapków. 
Wystarczy. Tym bardziej, że niektóre bodziaki i kaftaniki mają wbudowane łapki. Słyszałam że Maluchy bardzo łatwo ściągają takie niedrapki. Trudno, najwyżej się nie przydadzą i użyję tylko tych wbudowanych w ubranka.


SKARPETKI

 Posiadam.... uwaga.... 26 par. Uzbierało się, nie ma co... Dużo za dużo, ale cóż.  Za tak zawrotną ilość w dużej mierze odpowiada teściowa.
Te ze zdjęcia to jedyne jakie ja osobiście kupiłam - były dodatkiem do prezentu dla męża :) Słodziaki, w dodatku cieplutkie. Nie mogłam się oprzeć!!! 
Aaach, muszę dodać, że skarpetki kupiłam w hurtowni dziecięcej za 5,60 zł (za parę), dowiedziałam się, że takie same są w H&Mie z tym że za 14,99 zł za dwie pary, jakoś tak :)
Acha, no i na swoje usprawiedliwienie powiem, że 26 par, ale w różnych rozmiarach, także tych większych.


CZAPECZKI

Posiadam 2 cieplejsze i ... uwaga... (znów ilościowa przesada) 17 cieńszych. 
I tutaj też za tak dużą ilość odpowiada teściowa. Że niby "Od przybytku głowa nie boli". Ja rozumiem, że Maluch może się spocić, pobrudzić, cokolwiek, ale... AŻ 17?! Zastanawiam się nawet nad tym aby obdarować kogoś paroma sztukami... 
A z takich ciekawostek - jedna z czapeczek jest wyjątkowa. Bardzo dobra jakościowo, rozciągliwa, podobno "rośnie" razem z główką Malucha. Nie pamiętam niestety jej nazwy, pamiętam tylko że z H&M'u i że była dość droga.


 SZALIKI

 Mam 5 szt. szaliczków. Na początku na pewno będę się bała tych tradycyjnych - wiązanych. Dlatego planuję zakładać Małemu zapinane jakby chusty. Ta w paseczki "rzuciła się" na mnie w H&M'ie ;) Były 2 sztuki (mam jeszcze taką samą tylko że szarą) - komplet za ok 14,99 zł, o ile dobrze pamiętam. 


BODY NA DŁUGI RĘKAW

Body na długi rękaw: 23 sztuki. Sporo... Będę musiała jeszcze raz je wszystkie przejrzeć, posegregować i wyselekcjonować. Możliwe że część komuś oddam.


BODY NA KRÓTKI RĘKAW

 Bodziaków na krótki rękaw jest 13 sztuk. Bielizna musi być ;) Oczywiście bodziaki i inne ubranka w różnych rozmiarach. Od 50 do 68, a nawet 72 i więcej (mam też już trochę większych ciuszków, nawet na 2 latka ale ciiii, o tym kiedy indziej ;)). Jestem gotowa zarówno na malutkiego Malucha, jak i większego Brzdąca ;)

(Przepraszam, ciuszki były prane i prasowane, ale widocznie na nowo się pogniotły podczas leżakowania w komódce). Ech... chciałabym takie magiczne żelazko które prasowałoby rzeczy raz a porządnie, najlepiej na wieki ;)


SPODENKI

 Coś kiepsko wyszło zdjęcie. Przepraszam! Wina oświetlenia :/
W każdym razie spodenkowa kolekcja obejmuje 8 sztuk. Te ze zdjęcia to moi ulubieńcy: "Jestem szefem piaskownicy" oraz "50% mamy, 50% taty". Mistrzostwo świata :)
Cześć spodenek od razu z nogawkami, część bez (żeby skarpetunie się na coś przydały ;)). Spodenki to moim zdaniem świetna sprawa. W razie mniejszej ilości pajacyków zawsze można zrobić udawany pajacyk zakładając body, a na nie spodenki.  Oczywiście to życie pokaże które konfiguracje są najwygodniejsze... Teraz mogę się tylko domyślać, wyobrażać sobie, podglądać jak to wygląda u innych mam blogerek :)


PAJACYKI

Pajacyków jest 16 szt. Różne wzory, kolory, rodzaje zapięć, rozmiary... Niektóre z wbudowanymi niedrapkami :) Rodzaje zapięć też trzeba będzie samemu przetestować żeby wiedzieć które się w naszym przypadku sprawdzają najlepiej.


ROMPERSY

 Rompersy (bo chyba tak się nazywają, prawda?) 1 sztuka :)
Ładny, jesienny wzorek :) Ptaszory, jeżyki, zajączki, grzybki, listki... <3


KAFTANIKI

W komódce mieszka 7 szt kaftaników. I znowu: cieplejsze, cieńsze, większe, mniejsze... Wszystkie bardzo urocze :)


BLUZECZKI

Mamy ogólnie 6 sztuk bluzeczek. 3 na długi rękaw i 3 na krótki (coś al'a t-shirty). 
Nie wiem czy się przydadzą, ale są  :)



SWETERKI

Ciepłe bluzeczki - sweterki z kapturkami :) Posiadamy 4 sztuki. Zimą mogą się przydać np. gdy będzie za zimno na same body i pajacyk, ale za ciepło na kombinezon. Tak mi się przynajmniej wydaje...



I to by było na tyle... 

Muszę tylko dodać, że część ciuszków jest nowa, a część to zdobycze ciucholandowe lub ciuszki podarowane przez znajomych.
Nie mam problemu z odzieżą używaną.
W sensie... nie należę do osób które uważają to za coś obrzydliwego, zarezerwowanego dla biedoty.
Dlaczego?
Po 1. tak jak w jednym ze swoich wpisów Sroka mądrze zauważyła, że nowa odzież jest przepełniona chemią potrzebną w procesie produkcji. Odzież używana dzięki wielu praniom jakie ma za sobą jest o wiele zdrowsza dla naszej skóry niż "nówki sztuki nie śmigane" (to tak ogólnie i w skrócie).
Po 2. Jest to znakomita zabawa, ponieważ każda wyprawa do Second Handu to prawdziwe poszukiwanie skarbów - nigdy nie wiadomo co się trafi :) Trzeba mieć tylko trochę czasu, parę groszy i wenę do szperania.
Po 3. W Ciucholandach bardzo często można znaleźć prawdziwe rarytasy - mało używane cudeńka. Czasem zdarzają się nawet ubrania z kolekcji które do Polski jeszcze nie dotarły :) Zdarzyło mi się tak parę razy. Znalazłam np. nowiusieńki płaszcz w idealnym stanie firmy H&M, który kupiłam za 20 zł, a dopiero po trzech miesiącach takie same, identyczne płaszcze weszły do polskich sklepów w cenie 159 zł :) Tiru riru :D Żeby Was dodatkowo przekonać do Ciucholandów dodam, że jest to piękny, beżowy, jesienny płaszczyk z czarnymi guziczkami, paskiem i wspaniałymi elementami ozdobnymi :)
Po 4. Nie widzę sensu w kupowaniu samych nowych ciuszków dla Malucha, który w ciągu zaledwie trzech tygodni wyrośnie ze swojej garderoby lub nawet w niej nie pochodzi, bo okaże się że nie trafiliśmy z rozmiarem lub po prostu ze względu na dużą ilość Maluch nie zdąży założyć każdego ze swych ubranek
.
Oczywiście muszę dodać, że second hand second handowi nie równy. Moim zdaniem są Ciucholandy i Szmateksy. Te drugie omijam z daleka, ponieważ ubrania są byle jakie, byle jak przechowywane, byle jak poukładane, lub po prostu walnięte jak popadnie w koszach... Z kolei Ciucholandy to te do których warto zaglądać. Ubrania są ładnie porozwieszane, poukładane kolorystycznie lub tematycznie, czyste, przesortowane... Praktycznie jak w normalnym sklepie. Z tą jedną różnica, że w Second Handzie za 100 zł możemy się obkupić tak że ho ho i jeszcze trochę, podczas gdy w "normalnym" sklepie za tę samą cenę kupimy raptem jedną rzecz (często jakościowo gorszą od ciucholandowych rarytasów) i to tyle z naszego zakupowego szaleństwa.

O matko i córko jak późno! Czas spać. 
Dziękuję za uwagę ;) Dobranoc!