wtorek, 2 kwietnia 2013

Dwie magiczne kreseczki :)

W marcu, dokładnie 10.03.2013 miałam pewne przeczucie. Nie potrafię tego opisać... Coś jakbym podejrzewała że zajdę w ciążę. Byłam wściekła i szczęśliwa jednocześnie. M. zobaczył na mojej twarzy wszystkie te emocje i od razu się usprawiedliwił "No przecież mieliśmy się zacząć starać na wiosnę...".  Nie byłam na niego zła, nie miałam mu tego za złe, przecież bardzo tego chciałam. Ja po prostu COŚ czułam, nie wiedziałam do końca CO. Podejrzewam, że chwilowa złość zapewne wynikała ze strachu.

Na początku nie było objawów, w końcu parę dni mija zanim dojdzie do zagnieżdżenia. Nie wiadomo też kiedy dokładnie doszło do zapłodnienia. Czy równo tego 10tego, czy plemniki poczekały na odpowiedni moment. No ale oczywiście nie mogłam wytrzymać i po 7-8 dniach zrobiłam test. Niby powinno się czekać przynajmniej do dnia spodziewanej miesiączki, no ale ja do tych niecierpliwych należę ;) Jedna kreska - wynik negatywny. Także uznałam że znów mam jakieś "schizy", urojenia, że tylko mi się wydaje. Bolały mnie piersi i były mocno nabrzmiałe, ale to mi się już zdarzało - przy hiperprolaktynemii przed okresowy ból piersi to norma. No ale na wszelki wypadek unikałam dymu papierosowego i alkoholu. Na jednej imprezie spróbowałam drinka (w końcu test negatywny - "nie świruj kobieto" powiedziałam do siebie w myślach).
No ale drink mi jakoś nie smakował. Nie wypiłam.

Niby starałam się nie świrować, ale jednak nadal coś mi świtało między uszami. To było mega dziwne uczucie! Raz mocno czułam że jestem w ciąży, innym razem karciłam samą siebie za te myśli - w końcu nie miałam na to żadnych dowodów - test wyszedł negatywny. Także tak sobie egzystowałam w jakimś takim emocjonalnym zawieszeniu...

I nagle okres się spóźnił.
Pierwszy dzień spóźnienia - "pewnie źle obliczyłam".
Drugi dzień - "To pewnie przez stres i przez te hormony".
Trzeci dzień - "Na pewno po prostu się rozregulował".
Czwarty dzień - "A może jednak intuicja mnie nie zawodzi...?".
Od paru miesięcy okres był nieregularny - lek zamiast go wyregulować odrobinkę go rozchwiał, także nie powinnam się przejmować, ale cały czas miałam to dziwne przeczucie - gdzieś głęboko w głowie, między uszami. Postanowiłam zrobić drugi test. Następnego dnia wypadała akurat wielkanoc, także myślałam o zrobieniu testu w inny dzień... Ale rano coś mnie tknęło, więc gdy pęcherz wygonił mnie z łóżka bez większego zastanowienia chwyciłam za test i pognałam do wc. Spodziewałam się że zobaczę jedną kreskę i pójdę dalej spać (w końcu nie ma się co martwić - to dopiero pierwsza próba). Z resztą byłam taaaka niewyspana, taaaaka zmęczona, taaaaka zaspana. Ledwie widziałam na oczy.

W końcu zasiadam na tronie. No i sikam. Wkraplam. I czekam. W międzyczasie prawie przysypiam, oczy nadal jakieś takie posklejane i zamglone, mózg zostawiony na poduszce, ewidentnie. Może to i dobrze - dzięki temu nie odczuwałam stresu i zniecierpliwienia - siedziałam sobie tylko na kibelku i gapiłam się bezmyślnie w przestrzeń. Przebłysk świadomości - patrzę na zegarek. Już czas! Patrzę na test. A z testu uśmiechają się do mnie dwie wyraźne czerwone krechy! Nie kreski - krechy! Byłam w szoku! Momentalnie się rozbudziłam (to było lepsze niż kawa). Poszłam do pokoju. Wręczyłam test czekającemu M. i powiedziałam żeby sam sobie odczytał, a ja uciekłam pod kołdrę, ale tak, aby nie stracić M. z oka. Stał jak wryty. Na pewno przeczuwał co jest grane, ale chyba chciał to usłyszeć ode mnie, potrzebował zapewnienia. Więc bez owijania w bawełnę powiedziałam - "Chyba jesteśmy w ciąży!". Ucieszył się niesamowicie!
A mną targały różne emocje - strach, radość, przerażenie, znów niesamowita, rozrywająca od środka radość, euforia, następnie uczucie jakby ... coś się kończyło, jakiś etap w życiu. Schowałam się pod kołdrę i nie chciałam spod niej wyjść. Wtedy M. zaczął mnie całować, przytulać, zaczęliśmy rozmawiać i tak nie wiadomo kiedy minęły nam 4 godziny - na przytulaniu i rozmowie... Cały czas nie mogłam uwierzyć. Kilka razy w ciągu dnia musiałam patrzeć na test czy na pewno 2 kreski czy mi się nie śniło, czy na pewno druga kreska nie zniknęła, czy to na pewno nie sen?

Nie chciałam nikomu mówić, bo nie było jeszcze pewności - "najpierw beta" pomyślałam. Uznałam że może test się pomylił, albo co? M. musiał mnie sprowadzać na Ziemię, był moim głosem rozsądku "Jak to test popsuty? Jak to się pomylił? Jesteśmy w ciąży!". Ale w głębi duszy dobrze wiedziałam że moje przeczucia się sprawdziły, że w moim brzuchu mieszka Mały Robaczek.

Tego poranka wpadliśmy w jakąś dziurę czasoprzestrzeni. Dopiero co była 5:00, dopiero co robiłam test, a tu nagle zrobiła się 11:00 - pora wielkanocnego śniadania. A ja ani nie umyta, ani nie ubrana, ani nie uczesana, ani nic... Zaczęła się krzątanina po domu - z pokoju do łazienki, z łazienki do pokoju. Szybko ubrać się, makijaż, ogarnąć włosy... W tym czasie M. pomagał w kuchni i przy stole. A co mnie mijał w przedpokoju, to wybuchał śmiechem, dziwnym śmichem, śmiechem radości. Banan nie schodził mu z twarzy...
Przy śniadaniu z rodziną M. moja przyszła teściowa powiedziała (po raz kolejny), że moglibyśmy się w końcu postarać i że chyba brat M. pierwszy postara się o wnuka dla niej. M. się zaśmiał i powiedział że "no chyba nie", ale nikt tej małej aluzji nie zrozumiał. Po południu uznałam, że mamie M. mogę powiedzieć, w końcu jest położną zawsze może coś podpowiedzieć, w czymś pomóc. No i nie mogłam się doczekać jej radości :) Na początku nie dowierzała, więc przyjęła to na chłodno, ale gdy zobaczyła test... OSZALAŁA! Oczywiście powiedziała także wiekowej babci mojego M. więc "zacieszały" razem. Dowiedziały się także wszystkie jej najbliższe znajome, mimo że uznałam że to za wcześnie, no ale cóż... Nie robiłam afery, bo widziałam jak bardzo wszyscy się cieszą. Sama też wstępnie powiadomiłam część na prawdę najbliższych mi osób. Moim rodzicom chcieliśmy powiedzieć tak w cztery oczy, oficjalnie.


(drugi test w tym samym miesiącu - tym razem pozotywny) :)


31 kwietnia był niezwykły, to był bardzo długi dzień pełen wrażeń. Mimo wszystko nie mogłam spać w nocy i nadal nie mogę. Mam dużo do myślenia. Zauważyłam też pewne objawy... To wręcz śmieszne ale dopiero po zrobionym teście zauważyłam, że zaczęło mi się robić niedobrze, węch mi się wyostrzył, no i o wiele częściej chodzę do toalety. Przed testem z kolei miałam wielką ochotę na słodkie gazowane napoje typu mountain dew, sprite itd (podejrzewam że to właśnie to pomagało mi przy mdłościach). No i zrobiłam M. ze dwie awantury, byłam płaczliwa i jakaś taka... Po teście zmieniłam się nie do poznania - nie umiem się denerwować, nie przejmuję się tak jak przedtem, jakby złagodniałam i nabrałam dystansu do problemów. Niezwykłe!

Aktualnie miewam nudności, nienawidzę niektórych zapachów np. zapachu z lodówki, smażonej cebuli, perfum niektórych mężczyzn, zapachu (a nawet widoku) alkoholu, smrodu papierosów...
No i coś co mnie martwi - nie mogę jeść :/ W ogóle nie mam apetytu, nie mam ochoty na jedzenie. Czasem jest tak, że czuję że mnie ssie w żołądku, że jestem głodna, ale jakoś nie mam ochoty, nie mogę nic przełknąć. A przecież pierwszy trymestr jest taki ważny... Powinnam się dobrze odżywiać. Czy Wy też tak macie/miałyście?

Oczywiście w tzw. międzyczasie byłam po małe zakupy i oczywiście nie mogłam przejść obojętnie obok apteki... Kupiłam kolejny test - to było silniejsze... Znowu dwie, chyba jeszcze bardziej wyraźne kreski...

 (trzeci test - po prostu nie dowierzałam, że udało nam się za pierwszym razem!)

ja i M.

Romantyczna historia, przygotujcie chusteczki ;)
Znam M. jakieś 10 lat (a może nawet dłużej? ech, ta skleroza), jesteśmy razem od ok. 6 lat. W naszym związku bywało różnie. Na samym początku było ciężko przez pewne zawiłości nie zależne od nas - ale to opowieść godna telenoweli brazylijskiej także Wam tego oszczędzę. Przez pół roku spotykaliśmy się jako przyjaciele, aż w końcu (mimo wielu obaw) zdecydowaliśmy się na związek. Pierwsze dwa lata były istną sielanką. Nie potrafię tego nawet opisać!!! Zakochani po uszy, praktycznie nierozłączni - wspólne spacery, imprezy, długie rozmowy, wyjazdy, dyspozycyjność 24h/dobę, pełne oddanie, zrozumienie... MIŁOŚĆ! Niestety w każdym związku następuje dziwny moment załamania - pierwsza kłótnia która decyduje o dalszych losach związku. Wtedy ludzie albo się rozstają, albo są razem na długo. Wytrwaliśmy. Nie pamiętam nawet czego dotyczyła pierwsza kłótnia, pewnie o jakąś bzdurę ;) Pojawiały się inne małe kłótnie które uważam - są czymś zupełnie normalnym, oznaczają że są emocje między parą, oczyszczają atmosferę i pozwalają poznać myśli tej drugiej połówki. Były też problemy ogólnie mówiąc - materialne, ale stawiliśmy im czoła i mimo wszystko jesteśmy dalej razem. Myślę że nasz związek ma na prawdę silne fundamenty, dlatego mimo licznych trudnych sytuacji przetrwaliśmy to wszystko. Mocno się kochamy i to się chyba nigdy nie zmieni. W trudnych chwilach przypominam sobie słowa koleżanki, która podczas pewnej imprezy gdy M. odszedł od stolika powiedziała do mnie głosem który na prawdę ciężko opisać - stanowczym i pewnym tonem, pełnym fascynacji  -  " K... (tutaj słowo niecenzuralne) jak on Cię kocha!!!!". Nigdy nie zapomnę tych słów! Wiem, że to jest prawda i wiem, że i ja jego bardzo mocno kocham. Najmocniej na świecie! Dosyć szybko myślałam o Nim jako o przyszłym mężu i ojcu mojego dziecka.

 (To my w 2008 albo 2009 roku. Och, jaka ja byłam chuda i tego wtedy nie doceniałam... ;))

Ja, M. i może jeszcze ktoś?
Jakieś dwa lata temu odstawiłam tabletki antykoncepcyjne.
[Baj de łej - coś dla starających się: moja teściowa która jest położną zaleca, aby przed staraniem się o dziecko minęło co najmniej pół roku od odstawienia hormonów. No i coś w tym zapewne jest. Z paru źródeł wiem, że tuż po odstawieniu "tabsów" jest większe prawdopodobieństwo zajścia w ciążę mnogą.]
Ja co prawda z początku odstawiłam tabletki ponieważ podwyższały mi ciśnienie i ogólnie rzecz biorąc tworzyły chaos w moim organizmie. Ale o dziecku też już wtedy powolutku myśleliśmy :)

A teraz trochę o hiperprolaktynemii czyli problemach z prolaktyną
Na początku tego roku (2013) zdecydowaliśmy że zaczniemy się starać o dziecko. Ustaliliśmy, że rozpoczniemy starania na wiosnę. Uznałam, że już wcześniej powinnam być w sumie w ciąży,  w końcu nie brałam tabletek, a jakoś specjalnie nie uważaliśmy - chyba już w tamtym czasie po cichutku liczyliśmy na ciążę. No ale nic się nie działo. Czułam że coś jest nie tak. Znalazłam najwspanialszego lekarza na świecie (nie przesadzam) - dr. Jarosława Pękałę ze Szczecina. Wykrył podwyższony poziom prolaktyny, coś na co inni lekarze przez tak długi czas nie mogli wpaść. Poszłam na badanie "prolaktyny po obciążeniu" które pisząc w skrócie polegało na pobraniu krwi, przyjęciu tabletki, odczekaniu (na siedząco, bez spacerowania) godzinę, oraz ponownym pobraniu krwi. Norma (przynajmniej w tamtym laboratorium, bo wiadomo jak to z tymi normami...) po godzinie to podwyższenie poziomu prolaktyny maksymalnie 6-krotnie w porównaniu do poziomu "na czczo", u mnie poziom wzrósł ponad 20 - krotnie. No i masz! Ewidentnie hiperprolaktynemia! Okazało się, że moja owulacja jest zatrzymana i że na dzień dzisiejszy nie możemy mieć dziecka. Byłam załamana, myślę że dla większości kobiet byłby to powód do rozpaczania, w końcu płodność to dla nas - kobiet bardzo ważna rzecz. W ramach kuracji miałam przyjmować bromergon (są jeszcze inne leki tego typu, ale tylko przy tym można zachodzić w ciążę) czyli bromokryptynę - 0,5 tabketki. Tabletkę brałam na noc, żeby zmniejszyć skutki uboczne. Ta, jasne... Po leku bardzo źle się czułam, chodziłam dosłownie jak pijana albo i gorzej, któregoś razu gdy byliśmy na zakupach powiedziałam do M. rozleniwionym, dziwnym, no co tu dużo mówić - naćpanym głosem: "Wiesz Kochanie, dobrze że tym razem to nie ja prowadzę bo normalnie nie chciałoby mi się hamować". Taka była prawda - chodziłam jak po przyjęciu narkotyków, była to niestety większość skutków ubocznych wypisanych na ulotce - nudności, zaburzenia zdolności psycho-fizycznych, zaburzenia równowagi i wiele innych. Ale złe objawy na szczęście minęły. Po 3 miesiącach przerwałam kurację, mieliśmy zacząć się starać, a co dalej to zobaczymy. No i okazało się że było warto znieść te wszystkie skutki uboczne bromergonu...Ale o tym w następnej notce!!!